ŁADUJĘ

4000 Wysp, czyli mekka laotańskiego lenistwa na rzece Mekong

laos dom na palach

4000 Wysp, czyli mekka laotańskiego lenistwa na rzece Mekong

Si Phan Don czyli kraina 4000 Wysp to miejsce legendarne dla wszystkich podróżujących po Laosie. Te niewielkie wysepki, wynurzające się z wód Mekongu, nazywane są prawdziwą mekką backpakerów. Drewniane domki za grosze i sielskie krajobrazy, zanurzone w aromacie palonych konopi przyciągają tu każdego roku tysiące turystów. Jednak, jak w każdej legendzie, fantastyczne opowieści, zachwalające aurę 4000 Wysp, są mocno przesadzone. Choć przyznajemy, że na naszą subiektywną ocenę tego miejsca duży wpływ miał pewien niemiły incydent.

laos

Elegancki hotel na brzegu wyspy Don Khon

Dużą przesadą jest już sama nazwa „4000 Wysp”, bo choć południe Laosu obfituje w malownicze wysepki, to w rzeczywistości tylko 3 z nich gotowe są na przyjęcie odwiedzających. I jeśli nie chcemy utknąć na sennej Don Khong, to w zasadzie pozostają nam już tylko dwie – Don Det i Don Khon. Obie są na tyle niewielkie, i w dodatku połączone starym francuskim mostem, że nie ma różnicy, którą z nich wybierzemy. Zresztą tę decyzję możemy zostawić sobie na ostatni moment, bo i tak wszystkie busy jadące do Si Phan Don przywożą turystów do portu w niewielkiej wiosce Nadasang. Dalszą drogę, na wybraną przez siebie wyspę, pokonuje się już długimi drewnianymi łodziami (bilet w jedną stronę kosztuje 15 000 kipów/os.).

laos

Łódki czekające na turystów w porcie w Nadasang

Pierwsze wrażenie

My na chybił trafił wybraliśmy wyspę Don Det. Na jej brzeg przycumowaliśmy w upalne kwietniowe południe, razem z grupą kilkunastu innych turystów z Zachodu. Ale chociaż nasza łódka była pełna, to wystarczył krótki spacer po Don Det, by przekonać się, że szczyt sezonu wyspa ma już za sobą. W tutejszych restauracjach, ściśniętych jedna przy drugiej wzdłuż wybrzeża, gościło maksymalnie 1 lub 2 osoby. Jednak w  zdecydowanej większości z nich można było zobaczyć tylko chrapiącego na leżance właściciela.

laos laobeer

Załadunek skrzynek z piwem w porcie w Nadasang

Nieco zdezorientowani, szliśmy wzdłuż głównej ścieżki, szukając jakiegoś niedrogiego, przytulnego lokum. I wtedy pojawił się Adrien:

Cześć, szukacie noclegu. Mogę wam zaproponować bungalow z widokiem na rzekę za jedyne 5 dolarów. To są bliźniaki, ale akurat w jednej części nie działa łazienka, więc będziecie mieć cały domek i taras dla siebie. Chcecie zobaczyć? – zagadnął nas wychudzony pięćdziesięciolatek w szortach. Akcent zdradzał w nim Brytyjczyka, a zniszczona, pociągła twarz ujawniała długie lata marihuanowego kopcenia.

To twoje domki? – zapytałam.

Nie, Laotańczyków. Ale ja pomagam tej rodzinie od lat i sam mieszkam pod dziesiątką, więc służę pomocą. Jak będziecie mieć ochotę to wpadajcie też na kawę. Po co przepłacać w restauracji. Ja przygotuję w kawiarce za 5000 tysięcy. Inne rzeczy też mogę załatwić.

I tak znaleźliśmy nasze nowe lokum. Powiedzmy sobie szczerze, panujące w nim warunki były dalekie od wymarzonych.

laos hamak bungalow

Pierwszy test hamaka

We wnętrzu domku znajdowało się tylko obszerne łóżko i niewielka łazienka. Całość zresztą byłaby zupełnie wystarczająca, gdyby nie fakt, że nic prócz pościeli, nic nie było tu zmieniane od lat. Olbrzymia moskitiera, połamane lustro i resztki firanek po prostu lepiły się od brudu. Dlaczego tam w ogóle zostaliśmy? Myślę, że po prostu ujęła nas ta odrobina inicjatywy, której Laotańczycy zupełnie nie wykazują. Poza tym mieliśmy całkiem ładny widok i obszerny taras z hamakiem, więc nie dbaliśmy za bardzo o samo wnętrze domku. Jednak teraz już wiemy, że zatrzymując się tam, trochę na własne życzenie, obrzydziliśmy sobie nasz pobyt na wyspie. Później docierało to do nas z każdym kolejnym wypędzonym z domku karaluchem…

Lenistwo, które męczy

laos traktor

Transport wody pitnej na wyspie Don Det

A przecież wystarczyłby tylko krótki spacer, by w tej samej cenie znaleźć domek z podobnym widokiem i w dużo lepszym standardzie. No, ale chyba ogarnęła nas panująca tu wszędzie aura lenistwa. Bo leżenie na hamaku to podstawowe zajęcie w krainie 4000 Wysp. Oddawali się mu zarówno turyści, jak i sami mieszkańcy. Od 11:00 do 18:00 większość tutejszych knajpek nie funkcjonowała, bo ich właścicielom po prostu nie chciało się podnosić z leżaków. Cała wyspa zamierała wtedy na długie upalne godziny. Wielu przybyszom umilała je wówczas dostępna tu na każdym kroku trawa, ale mimo to wyspa wciąż przypominała bardziej senne sanatorium niż wesoły regge bar. Dlatego po okrutnie długim dniu leniuchowania, postanowiliśmy wybrać się nazajutrz na wycieczkę rowerową.

Si Phan Don na dwóch kółkach

laos

Rowerowy slalom wśród stada krów

Z perspektywy roweru Don Det zaczyna nabierać życia. Miejscowi muszą być tego świadomi, bo na każdym kroku stoją tu jednoślady do wynajęcia (10 000 kipów za dzień). Niestety wysepki są na tyle małe, że trasa każdej takiej wycieczki wygląda bardzo podobnie i polega na dotarciu do słynnych wodospadów na wyspie Don Khon. My też wskoczyliśmy na nasze chińskie dwukołówki w tym samym celu.

laos

Wodospad Somphamit, wyspa Don Khon

Jadąc wąską ścieżką wśród kolejnych garkuchni, kluczyliśmy między wybiegającymi na drogę krowami i kurami, by po chwili podziwiać już tropikalne wybrzeże obu wysp z łączącego je kolonialnego mostu. Po przedostaniu się na Don Khon, zjechaliśmy z mostu na prawo i ruszyliśmy w stronę zaznaczonego na naszej mapie wodospadu Somphamit.

laos

Sielskie krajobrazy w krainie wodospadów

Nieco dalej, zaskakujące wrażenie zrobiły na nas kolorowe buddyjskie cmentarze. Jaskrawo pomalowane nagrobne stupy sprawiały wrażenie maleńkiego Disneylandu. Jednak ich przeznaczenie dosadnie manifestowały oberwane gdzieniegdzie drzwiczki, zza których połyskiwały urny z prochami.

laos

Cmentarz w laotańsko-buddyjskiej wersji

W końcu dotarliśmy do drewnianego mostku, przy którym należało już zostawić rowery i nabyć bilety (35 000 kipów), by móc podziwiać rozległe kaskady wodospadu Somphamit. Widok był rzeczywiście imponujący! Wodospad nie był wysoki, ale w zachwycający sposób rozlewał się między kolejnym skałami w buzującą rzekę.

laos

Przedłużenie wodospadu Somphamit

Jakby w kontraście do tej fascynującej siły natury, dookoła rozciągał się sielankowy krajobraz – soczyście zielona trawa i pasące się na niej bawoły na tle drewnianego młyna. Zawieszone na drzewach strzałki, wskazywały natomiast drogę do pobliskiej plaży. Bo zaledwie kilkaset metrów dalej, rzeka zdecydowanie łagodniała, zatrzymując się w niewielkiej zatoce. Tam, tuż przy piaszczystej plaży, można było zażyć orzeźwiającej kąpieli. Jakby tego wszystkiego było mało, zaraz przy plaży znajdowała się przyjemna, designerska kawiarnia. Po kąpieli można było więc odpocząć przy świeżo palonej laotańskiej kawie, wylegując się na poduszkach w jednym z kawiarnianych szałasów. Najfajniejsze było jednak to, że w całej strefie wodospadu Somphamit prócz nas kręciło się jeszcze tylko kilka osób. Jeśli wierzyć przewodnikom, mieszkańcy wysp nie odwiedzają zatoki, gdyż wierzą, że w jej pobliżu żyją czyhające na ludzkie życie duchy. My jednak przeżyliśmy i mogliśmy napawać się pięknymi widokami oraz przyjemnym poczuciem przestrzeni, którego brakowało na Don Det.

laos beach

Cała plaża dla nas!

Po dwóch godzinach opuściliśmy bajkową strefę Somphamit i podrałowaliśmy na wschodnie wybrzeże Don Khon w poszukiwaniu kolejnego wodospadu. Po kilku kilometrach kamienistych ścieżek i przejechaniu rowerami przez wiszący most dotarliśmy pod kaskady Khone Pa Soi. Widok był tu już znacznie mniej spektakularny, ale sama trasa dostarczyła nam dodatkowych emocji.

laos

Wodospad Khone Pa Soi

Kiedy wreszcie zakończyliśmy nasza rowerową pętlę w Don Det, nie mieliśmy już żadnych skrupułów, by z perspektywy hamaka podziwiać tropikalny wieczór.

Niemiła niespodzianka

Już zaczynaliśmy lubić krainę 400 Wysp, kiedy okazało się, że… ktoś nas okradł. I to jak bezczelnie! Zakradł się, gdy spaliśmy do pokoju i wyciągnął z leżącej na podłodze saszetki pieniądze i telefon. Na szczęście nie była to jakaś bardzo duża kwota, dlatego najbardziej było nam żal telefonu, kupionego specjalnie na ten wyjazd.

No cóż, jak zwykle w takich sytuacjach trochę sami byliśmy sobie winni. Z powodu upału zostawiliśmy otwarte drzwi. Jednak nikt, kto tylko przypadkiem przechodził obok, nie mógł tego zobaczyć. Domek ustawiony był frontem do rzeki, więc nasz ganek widać było tylko z łódki lub z sąsiedniej chatki. Nasi francuscy sąsiedzi zresztą też mieli cały czas otwarte drzwi i nie przejmowali się żadnymi włamaniami.

bridge

Rowerowe tory przeszkód

Cały ostatni dzień na wyspie spędziliśmy, przeszukując nasze lokum. Dopiero późnym popołudniem wybraliśmy się na otwarty basen, który znajduje się w Don Det tuż przy zjeździe z francuskiego mostu (20 000 kipów za wejście). Zrelaksowani, łatwiej pogodziliśmy się ze stratą.

Nazajutrz, już przed samym wyjazdem, podnosząc materac z łóżka, odkryliśmy jeszcze obrzydliwe gniazdo karaluchów, które przepełniło czarę goryczy. Chcieliśmy wynosić się z Don Det czym prędzej. Na szczęście okazało się to łatwiejsze niż się spodziewaliśmy. Prosto z portu, do naszego kolejnego miejsca docelowego w Pakse, zabrało nas przyjazne laotańsko-szwajcarskie małżeństwo (ona Laotanka, on Szwajcar) które przy okazji wizyty u teściów zorganizowało sobie słoneczne wakacje.

Zabawa w detektywów

Kolejne dni spędziliśmy odwiedzając plantacje kawy wokół Pakse, chcąc już zapomnieć o całej aferze. Jednak podczas naszej wycieczki, Marek zaczął dostawać powiadomienia na telefon, że ktoś łączył się z mojego aparatu do Internetu. Nasze telefony były podłączone do wspólnego systemu antywirusowego, który zapewniał dodatkową ochronę przed kradzieżą. Dzięki temu co kilka godzin otrzymywaliśmy wiadomości o lokalizacji telefonu z dokładnością do 20-30 metrów. Jak się okazało, wszystkie powiadomienia pochodziły z tego samego obszaru.

laos

Jedna z nadbrzeżnych restauracyjek u wybrzeża Don Det

Dlatego po dwóch dniach postanowiliśmy wrócić te 150 km z Pakse na wyspę Don Det. Ponieważ ostatnio tak łatwo udało nam się przejechać okazją, również tym razem postanowiliśmy dojechać do portu autostopem. Znów okazało się to dosyć łatwe i po jakimś czasie snuliśmy na przyczepie pick-up’a razem z serdeczną laotańską rodziną, która rozpoczynała swoje wakacje w krainie 4000 Wysp.

Gdy dotarliśmy już z powrotem na Don Det, ruszyliśmy w kierunku, wskazywanym przez GPS-a. W zaznaczonym obszarze mieściła się zaniedbana Sunset Restaurant. Kupa plastikowych krzesełek pod bambusowym daszkiem i niewielki barak, w którym mieszkała cała laotańska rodzina.

Zamówiliśmy tu chłodne napoje i z wytężeniem wpatrywaliśmy się w telefony używane przez mieszkańców tego skromnego przybytku. Żaden nie przypominał jednak mojego Samsunga. Z każdą chwilą nasze buńczuczne nastawienie coraz bardziej słabło. W końcu przy pomocy translatora Google zrelacjonowaliśmy właścicielowi nasz cel wizyty, co brzmiało mniej więcej tak:

Ukradziono nam telefon i wiemy, że znajduje się on gdzieś w pobliżu, bo ktoś łączył się z tym WiFi dziś, wczoraj i przedwczoraj. Nie chcemy wzywać policji, więc jeśli znaleźliście taki telefon, to po prostu oddajcie nam go.

Nie wiem, jak dokładnie wyglądała ta wiadomość po laotańsku, ale właściciel zaczął się tylko nerwowo śmiać. Co w zasadzie równie dobrze mogło to oznaczać zdenerwowanie z powodu niesłusznego, jaki i uzasadnionego oskarżenia. Ale co jeszcze mogliśmy zrobić? Właściciel uchylił lekko drzwi do swojego mieszkania pokazując, że nic w nim nie ukrywa. A my tylko przytakiwaliśmy głowami, na znak zrozumienia. Przy okazji zapoznaliśmy się z całą mieszkającą tam gromadką. Starszymi rodzicami, żoną, siostrą i dwójką dzieci. Wszyscy obserwowali nas z taką samą ostrożną podejrzliwością, jak my ich.

cittens

Kociaki z kocią mamą, spotkane w kawiarni na wyspie Don Khon.
Telefon się nie znalazł, ale takie widoki zawsze poprawiają humor;)

Ostatecznie posiedzieliśmy w knajpce kolejne pół godziny i wyszliśmy, zostawiając do siebie kontakt „na wszelki wypadek”. Czy rzeczywiście ktoś z tej rodziny jakimś cudem wszedł w posiadanie mojego telefonu? Pewnie nigdy się tego nie dowiem. Dość, że po naszej wizycie nikt już nie podłączał się do neta przez następne dwa dni, a my w końcu i tak zablokowaliśmy telefon.

Historia rodem ze szwedzkiego filmu „The Square” nie bardzo się udała, ale jeśli złodziej dowiedział się o naszym śledztwie, to może na przyszłość zrezygnuje z podwędzenia komuś telefonu? Tak czy inaczej, nauczyło nas to trochę ostrożności i nie pozostawania na noc w podejrzanych miejscach. Pewnie bez tego incydentu kraina 4000 Wysp znacznie bardziej przypadłaby nam do gustu…

Na szczęście na koniec humory poprawiła nam jeszcze kolejna autostopowa podwózka z życzliwą laotańską parą. Dlatego Laos zapamiętamy zdecydowanie przez pryzmat takich ludzi, niż przypadkowych złodziei, którzy zdarzają się przecież wszędzie. Tym bardziej, że wciąż nie możemy być na 100 % pewni, kto tak naprawdę przywłaszczył sobie nasze rzeczy.

LEAVE A COMMENT

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: