Gwa i okolice – czyli rajskie plaże w Birmie
W powszechnej świadomości turkusowe morze, złociste plaże i palmy pełne kokosów, nie są kojarzone z Birmą. Wystarczy jednak przekroczyć mjanmarską granicę lub wziąć do ręki pierwszy lepszy przewodnik, by zobaczyć fantastyczne fotografie z Ngapali Beach lub Ngwe Saung Beach. Są to najpopularniejsze kierunki wybierane przez turystów tęskniących za słonecznym odpoczynkiem. Niestety wraz z ich rosnącą popularnością, rosną też ceny w tamtejszych pensjonatach oraz liczba odwiedzających je turystów. Dlatego chcąc odnaleźć najpiękniejsze plaże w Birmie, postanowiliśmy zatrzymać się w znacznie mniej znanym Gwa.
Rybacy na plaży w Gwa
O samym Gwa dowiedzieliśmy się przez przypadek od Francesco, naszego włoskiego kolegi, poznanego podczas wspólnej wycieczki po jaskiniach Ba-an. Trudno byłoby zresztą szukać tej miejscowości w przewodnikach, bo choć Gwa leży nad lazurowym morzem Zatoki Bengalskiej, to jeszcze do niedawna była to nikomu nieznana rybacka miejscowość. Dopiero od paru lat działają tu 3 pensjonaty (w tym tylko jeden przy plaży), nastawione raczej na Birmańczyków lub znających te okolice ekspatów.
Bambusowe domki najbiedniejszych mieszkańców Gwa
Podróż autobusem z Rangunu do Gwa trwała ok. 8 godzin (cena biletu: 11 000 – 15 000 kiatów/os). Był to autobus jadący docelowo do Ngapali Beach i tylko my wysiedliśmy z niego o 1 w nocy, dwie godziny przed końcem trasy. Ten przejazd był naszym pierwszym brutalnym spotkaniem z mjanmarski drogami. Niezwykle ostre zakręty i wątpliwa jakość nawierzchni sprawiały, że przez ostatnią godzinę jazdy siłą woli walczyliśmy z nudnościami. Dlatego nasz przystanek przywitaliśmy jak prawdziwe wybawienie. W spowitym ciemnością Gwa nie było sensu szukać noclegu, więc po prostu rozbiliśmy namiot przy jakiejś bocznej uliczce. Dopiero rano przenieśliśmy się do hostelu (20 000 kiatów za pokój) i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na plażę.
Plaża w Gwa – spokojna, ale niezbyt czysta
Z naszego noclegu przy głównej ulicy do morza dzieliło nas niecałe 500 metrów. Wcześniej należało jednak przejść przez „osiedle” bambusowych domków na palach, należących do najbiedniejszych rybaków. W niewielkich chatkach mieszkały całe rodziny, a w każdej przynajmniej dwójka lub trójka umorusanych dzieciaków. Przed domkami wałęsały się kury, psy i świnie, które wyjadały bardziej lekkostrawne śmieci. Cóż, krajobraz daleki był od rajskiego. Jednak po dojściu na plażę zrobiło się znacznie bardziej sielankowo. Złocisty piasek już tylko gdzieniegdzie kalały porozrzucane woreczki foliowe, a błękitne fale przyjemnie podmywały nam stopy. Na plaży nie było żadnych turystów, tylko kilkunastoosobowa grupa lokalnych nastolatków.
Birmańska młodzież
Nadszedł czas, by zakosztować kąpieli. W pierwszej chwili doznaliśmy przyjemnego zaskoczenia. Woda była przyjemnie ciepła. Termometr wskazałby z pewnością ponad 30 stopni Celsjusza. Niestety dno było trochę muliste i pełne przyniesionych przez prąd gałęzi. Nasza kąpiel nie trwała jednak długo z innych powodów. Obydwoje zmagaliśmy się z zatruciem pokarmowym, dlatego pierwsze 2 dni w Gwa przeznaczyliśmy raczej na spokojny odpoczynek.
Zachody słońca nad Zatoką Bengalską
W tym czasie wylegiwaliśmy się na plaży i obserwowaliśmy spokojne życie miejscowych. Z naszych ręczników mogliśmy śledzić wygłupy młodych Birmańczyków wśród fal oraz ich zmagania z codziennym zarzucaniem i wyciąganiem rybackich sieci. Wałęsaliśmy się po okolicy i podziwialiśmy nadmorskie zachody słońca. W trakcie jednego z tych spacerów odkryliśmy też przyczynę naszych dolegliwości żołądkowych. Niedaleko plaży na olbrzymich plastikowych płachtach suszyło się tysiące maleńkich rybek. Prawdopodobnie tych samych, które po drodze do Gwa zamówiliśmy jako przekąskę do piwa w jednym z przydrożnych zajazdów. Rybi smród był w tym miejscu nie do zniesienia, a całość obrazka dopełniała chmara much, krążąca nad każdą płachtą. No, cóż do takiego rodzaju suszenia ryb nasz żołądek chyba nie jest przyzwyczajony. Nawet jeśli potem smaży się je w głębokim oleju.
Suszenie rybek
Podczas innego spaceru natrafiliśmy na przyjęcie weselne. Birmańska para młodych pozwoliła się nam sfotografować i nawet chciała nas zaprosić na poczęstunek. Jednak z powodu dalszych problemów żołądkowych, po prostu grzecznie się wykręciliśmy.
Młoda para
W końcu udało nam się też natrafić na innych turystów. Dla ścisłości: całych dwóch. Jednym był George z Kalifornii, a drugim Greg z Australii (choć w zasadzie powinnam napisać „już z Mjanmy”). Obaj liczyli sobie przynajmniej pół wieku i byli tu nie po raz pierwszy. Australijczyk swoją przygodę z Birmą zaczął jeszcze jako szukający oświecenia 19-latek, zaś Amerykanin był zapalonym motocyklistą, który na swojej hondzie przemierzał tutejsze drogi. Pierwszy z nich opowiedział nam historie, które mogłyby posłużyć za scenariusz niezłego filmu szpiegowskiego; zaś drugi zaznaczył na naszej mapie najpiękniejsze plaże w okolicy. By je odnaleźć wystarczyło tylko pożyczyć skuter i trochę wydobrzeć.
Bezludna plaża Zee Khon
W końcu, na trzeci dzień, ruszyliśmy do naszej ziemi obiecanej. Wybraliśmy plażę przy Zee Khon, 20 km na północ od Gwa. Droga do celu była równie wyboista, co malownicza, dlatego kilkukrotnie przystawaliśmy na krótkie foto-postoje. Ostatecznie do Zee Khon dotarliśmy po godzinie. Maleńka wioska z dwoma sklepikami w centrum nie zdradzała swojego znakomitego potencjału.
Chwila odpoczynku podczas postoju. Te butelki z tyłu to nie olej, lecz benzyna
Wystarczyło jednak przejechać kilkaset metrów w stronę morza, by naszym oczom ukazała się najpiękniejsza plaża, jaką do tej pory widzieliśmy. Złocisty piasek, turkusowa woda i soczysta zieleń palm. W dodatku woda okazała się idealna. Doskonale ciepła i orzeźwiające jednocześnie, a przy tym przejrzyście czysta. No, i te fale! Po prostu fantastycznie. W dodatku przez dobre dwie godziny byliśmy na plaży zupełnie sami.
Windsurferka nie musiała obawiać się kolizji z innymi łowcami fal
Dopiero pod wieczór, kiedy ponownie wróciliśmy na wybrzeże, po sutym obiedzie w wiosce Ah Lel (w pobliżu nie było żadnej restauracji, więc musieliśmy podjechać 2 km na północ) na plaży pojawiły się dzieciaki. W oddali dostrzegliśmy też serfującą białą dziewczyną. Skąd się tu wzięła i gdzie się zatrzymała – tego nie wiemy. Tak, czy inaczej, wciąż czuliśmy się jak na dzikiej plaży.
Jeden z naszych nielicznych współplażowiczów
Czasem tylko jakieś dziecko – trochę z ciekawości, a trochę dla demonstracji odwagi przed rówieśnikami – przynosiło nam w prezencie znalezioną muszelkę. Gdy wreszcie, już mocno po zmroku, wracaliśmy na skuterze do Gwa, wieźliśmy ze sobą całe kieszenie morskich skarbów.