ŁADUJĘ

Irańska pustynia Dasht-e Kavir – miejsce, które daje wolność

Irańska pustynia Dasht-e Kavir – miejsce, które daje wolność

Pustynia to nie tylko hałdy piasku i nieogarniony bezkres. Pustynia to finezyjna gra światła i cieni, miliony gwiazd oraz życie, które walczy tu o prawo do przetrwania, jak nigdzie indziej. Pustynia to też bezpieczne schronienie i możliwość bycia sobą. To dlatego setki Irańczyków z wielkich miast ciągną w każdy weekend w stronę spalonej słońcem ziemi.

Iran jest ponad 5 razy większy niż Polska, ale połowę jego terytorium stanowi pustynia. Dlatego oczywiste było dla nas, że będziemy na niej chcieli spędzić choćby jeden dzień. Tym bardziej, że jeszcze nigdy nie nocowaliśmy w prawdziwej oazie. Dlatego bez specjalnego planu i wielkich oczekiwań, ruszyliśmy w stronę najpiękniejszych oaz pustyni Dasht-e Kavir.

Oriana, prawie Fallaci

W Internecie i agencjach turystycznych w Jaździe bez problemu znajdziemy oferty wycieczek na irańską pustynię. My jednak chcieliśmy dotrzeć tam sami. W przewodniku znaleźliśmy informację, że codziennie z Jazdu wyrusza autobus do Khur, z którego można już taksówką dotrzeć do pustynnych oaz. Dystans 320 km autobus pokonuje w 7 godzin. Być może dlatego na niewielkim dworcu przy Placu Homafar prawie nie było turystów. A precyzyjniej – byliśmy tylko my i jedna starsza kobieta w błękitnej tunice.

–  Hej, wy też jedziecie na pustynię? – zapytała po angielsku kobieta. – W takim razie jedziemy już razem – stwierdziła chwilę później. Nasza nowa towarzyszka podróży była temperamentną Włoszką, której pokłady energii zupełnie nie licowały z przekroczoną 60-tką. Pewnie poważnego wieku też nie dałoby się po niej odczytać, gdyby nie dziesiątki wypalanych każdego dnia papierosów.

Mam imię Oriana. Tak jak ta dziennikarka. Słyszałaś o niej? – spytała mnie sprawdzająco.
Oczywiście. Fallaci. W Polsce też była, robiła nawet wywiad z Wałęsą – potwierdziłam.
I z Chomeinim też. Jako jedyna kobieta na świecie – przelicytowała mnie Oriana.
I na dodatek ściągnęła przy nim chustę – dorzuciłam, kupując sobie tym samym sympatię nowej koleżanki.

Oriana była emerytowaną nauczycielką, która już od lat wyjeżdżała w samotne kilkumiesięczne podróże, ze szczególnym upodobaniem krajów muzułmańskich. – Kultura islamska nie pozwala na samotność. Zawsze ktoś cię zagadnie, zaprosi na herbatę, przenocuje w domu. Podróżuję sama, bo mój mąż nie lubi takiej włóczęgi z plecakiem. Śmieje się, że podróżuję jak bezdomna. Żadnych hoteli, wycieczek. A ja właśnie tak lubię najbardziej. Wtedy dopiero masz szansę naprawdę kogoś spotkać. Po Iranie jadę do Afganistanu, a potem już do domu. Przezimuję w Mediolanie, ale wiosną ruszam na rosyjski Kaukaz – opowiadała nam Oriana.

Szybko okazało się, że łączy nas z nią więcej niż myślimy. Te same przeczytane reportaże, podobne poglądy polityczne, no i oczywiście niskobudżetowy sposób podróżowania. Dlatego już po chwili ustaliliśmy, że będziemy razem szukać niedrogiego hostelu w Khur.

Pustynne domostwa

Khur to wrota do najpiękniejszych irańskich oaz. Zaledwie 30 kilometrów na południe od miasta znajduje się osławiona oaza Garmeh, zaś 55 km na północ, nieco mniej popularne, oazy Mesr i Farahzad.

Jednak hotele w Kuhr też już ulokowane są w tradycyjnych pustynnych domach z suszonej cegły. Za grubym murem każdego z nich ukryte jest przestronne kwadratowe patio. Na ten wewnętrzny dziedziniec wychodzą drzwi do poszczególnych pokoi gościnnych, urządzonych w niezwykle minimalistyczny sposób. Wzorzysty dywan na ziemi oraz dziesiątki poduszek i materacyków do samodzielnej konstrukcji legowiska. Szafek i krzeseł brak. Czasem są tylko kamienne parapety zamiast półek i strzelista wieżyczka w suficie. Ta wieżyczka to tzw. łapacz wiatru, czyli  badgir. Dzięki niemu w pokoju da się wytrzymać nawet latem, gdy temperatury przekraczają 50 stopni Celsjusza. Innym tradycyjnym rozwiązaniem pustynnych domostw jest kanat, czyli podziemny tunel, który łączy poszczególne budynki z odległymi szczytami gór. W efekcie przez domową piwnicę przepływa orzeźwiająca górska woda. Czasem na jednej z czterech ścian patio, znajduje się też półotwarty salon, wysłanym puszystym dywanem. Tutaj goście mogą spędzić wiele leniwych godzin, delektując się irańską herbatą i daktylami.

W takim właśnie miejscu zatrzymaliśmy się na nocleg (cena za osobę 500 000 rial – podczas, gdy praktyczny kurs wymiany za 1 USD wynosił 140 000 riali). Serdeczny właściciel powitał nas parującym naparem i soczystymi grantami. Krwawy siniak na czole starca zdradzał, że mamy do czynienia z osobą szczególnie religijną. Takie przebarwienie powstaje od regularnej modlitwy, w trakcie której Irańczycy uderzają czołem o ziemię, a w zasadzie o położony na niej niewielki drewniany krążek. Po krótkiej rozmowie przeprowadzonej w irańskim „basic English”, wyruszyliśmy we trójkę na wieczorny spacer po Khur.

Lokum z polecenia

Następnego dnia rano czekała już na nas taksówka (450 000 riale za 3 os.). Mieliśmy nią dotrzeć do Mesr, gdzie „zaklepaliśmy” już kolejny pustynny hotel (znów 500 000 riali od osoby). Był to rezultat naszego wieczornego spaceru, w trakcie którego Oriana zbałamuciła swoją bezpośredniością innego hotelarza. Mężczyzna był trochę niepocieszony, że to u niego nie zatrzymaliśmy się na noc w Khur, ale po krótkiej rozmowie – jak to w Iranie bywa – zostaliśmy przyjaciółmi. A przyjaciołom się przecież pomaga, prawda? I tak właśnie dzięki pomocy Umida Amnuruza udało nam się zarezerwować nocleg na oazie po cenach prawdziwie irańskich. Dlatego jeśli kiedyś będziecie w Khur to zaglądnijcie do hostelu Amou Nawroz i pozdrówcie od nas Umida, jego żonę Nilufar oraz ich maleńkiego synka. Przy okazji polecamy spróbować też kawy w ich kawiarni, którą pochwaliła nawet nasza włoska koleżanka.

Oaza Mesr

Wystarczyło wyjechać tylko parę kilometrów za Khur, by naszym oczom ukazały się niesamowite widoki. Morze piaszczystych wydm i majestatyczne góry tuż za nimi. Po drodze mijaliśmy też niewielkie kamienne domki, które Marek paradoksalnie określił mianem starożytnych baz kosmicznych. W rzeczywistości były to po prostu miejsca przepływu kanatu, z których okoliczna ludność mogła czerpać wodę. Ku naszej olbrzymiej radości co kilka kilometrów pojawiały się też stada swobodnie pasących się dromaderów. Na szczęście nasz kierowca ze świętą cierpliwością zatrzymywał się na każde nasze zawołanie, nadrabiając później stracony czas szaloną prędkością.

W końcu dotarliśmy do Mesr. Oaza składała się z kilku pustynnych domów-hosteli ulokowanych przy głównej drodze. Po ulicy kręciły się tylko dwie dziewczynki, które donosiły matkom brudne ubrania do prania w oazowym kanacie. – Wszyscy turyści są teraz na off-rodowych wycieczkach. Wy też możecie wynająć sobie 4×4 – zaproponował taksówkarz.

Podziękowaliśmy za radę i chwilę później… jechaliśmy już przez Mesr na wynajętych przez nas … rowerach (100 000 riali za rower). Pierwszy etap naszej wycieczki nie był jednak zbyt długi, bo po jakimś kilometrze piasek stał się zbyt głęboki, by swobodnie po nim pedałować. Rzuciliśmy rowery w krzaki i pomaszerowaliśmy dalej na nogach, a z nami oczywiście Oriana, której wcale nie przerażał fakt, że zamierzamy pokonać 10 kilometrową pętlę. Na szczęście był październik i temperatura nie przekraczała tu 33 stopni, ale nadal nie był to łatwy spacer. Za to w nagrodę za nasz trud z każdą chwilą otwierały się przed nami coraz piękniejsze krajobrazy. Odnalezienie trasy też nie stanowiło większego problemu, bo spacerowaliśmy po samochodowych koleinach.

Oaza Farahzad

Byliśmy już nieźle zmęczeni, gdy powróciliśmy do naszych rowerów. Jednak popołudniowe słońce już mocno złagodniało, więc postanowiliśmy dojechać jeszcze do oddalonej o kolejne 4 kilometry oazy Farahzad. Tym razem droga biegła po znacznie mniej piaszczystej nawierzchni, więc nasza rowerowa wyprawa w końcu doszła do skutku.

Samo Farahzad też nie wyglądało na tętniące życiem. Dwa większe domy-hostele i jedna kawiarenka, którą odryglowano specjalnie z naszego powodu. Wyobraźcie sobie jak fantastycznie smakuje po takiej wyprawie zimna cola i smażone jajka! Od właściciela kawiarni dowiedzieliśmy się, że każda oaza prowadzona jest przez jedną rodzinę, która w Farahzad liczy ok. 100 osób, zaś w Meshr prawie 180. Jednak od czerwca do sierpnia oazy praktycznie się wyludniają i zostają w nich tylko te osoby, które koniecznie muszą doglądać uprawy, gdyż każda oaza posiada swój wielkohektarowy ogród. Mozolna praca całej rodziny pozwala wyhodować na pustynnym piasku granaty, pistacje, migdały, daktyle, a nawet ryż!

I rzeczywiście na obrzeżach Farahzad rozpościerała się zielona dolina poprzecinana siecią wąskich kanałów wodnych. Ta zaskakująca zmiana krajobrazu była nie do uwierzenia. Tym bardziej, że tuż nad ogrodem wyrastała z ziemi olbrzymia wydma piasku. Największa jaką do tej pory widzieliśmy! Idealne miejsce na podziwianie zachodu słońca. Dlatego nie zastanawiając się długo, zaczęliśmy wspinaczkę jej szczyt. Jeszcze przed jej wierzchołkiem, rozpoczął się na naszych oczach cudowny spektakl światła. Widzieliśmy jak cienie wydm wydłużają się coraz bardziej i jak ich barwa zmienia się z każdą minutą. Od jasnego beżu do intensywnej pomarańczy. A potem zaczęliśmy już podziwiać fantastyczne pomarańczowe słońca, które chyliło się coraz bardziej ku horyzontowi. Mieliśmy ogromne szczęście, bo prawie do samego końca byliśmy na wydmie tylko we trójkę. Dopiero tuż przed zmrokiem, gdy zaczęliśmy schodzić kierunku naszych porzuconych rowerów, dostrzegliśmy jak po wydmie wdrapuje się wycieczka spóźnionych Irańczyków.

Pustynia, czyli wolność

Całą drogę do naszego hostelu wracaliśmy w zupełnej ciszy, urzeczeni widokiem nierealnie olbrzymiego księżyca, unoszącego się tuż nad horyzontem. Jednak, kiedy tylko wkroczyliśmy na hotelowy dziedziniec, dostrzegliśmy, że pozostali goście nie podzielają naszego medytacyjnego nastroju. Umalowane dziewczyny bez chust i ich wyperfumowani partnerzy wyglądali dokładnie tak samo jak inni 30-latkowie, gdy wyruszają wieczorem na miasto.

Po kolacji jedziemy w głąb pustyni. Mamy już wynajęte jeepy i kierowców. Chcecie pojechać z nami? – zapytał nas jeden z Irańczyków.

Byliśmy naprawdę padnięci, ale niecodzienność tej sytuacji sprawiła, że szybko się zgodziliśmy. Niestety, po chwili między chłopakami rozgorzała burzliwa narada i ten sam mężczyzna, oznajmił zakłopotany: – Przepraszam, ale mamy już miejsca w samochodzie.

Byliśmy trochę zaskoczeni tą gwałtowną odmianą, bo w Iranie nadprogramowi pasażerowie to kwestia, którą nikt się nie przejmuje. Tym bardziej dziesiątki kilometrów od jakiegokolwiek posterunku policji. Niebawem otrzymaliśmy jednak przekonywujące wyjaśnienie tej sytuacji.

To właśnie odległość od posterunków policji i pustynny bezkres pozwala im zorganizować rave party. Będą tańczyć, słuchać muzyki, palić trawę i brać LSD. Pewnie nawet chcieli was zaprosić, ale bali się, że zrobicie jakieś zdjęcie, które trafi w niepowołane ręce – tłumaczył nam nasz kolejny irański znajomy, którego imienia celowo nie wymieniam. – Wiem co mówię, sam organizowałem tu takie imprezy, nawet na 1000 osób. I kiedyś udostępniłem nagranie z imprezy dla francuskiej telewizji. Ktoś to znalazł w sieci i wytoczono mi proces. Byłem winny w sumie kilkunastu przestępstw. Za namawianie do ściągania chust – jedno, za tańce – drugie, za narkotyki – trzecie, za koedukacyjne schadzki – czwarte, za szarganie imienia Islamskiej Republiki – piąte… i tak dalej. Zasądzono mi 40 batów i 24 lat więzienia. Moja rodzina zaczęła już zbierać pieniądze, by wykraść mnie z celi i zorganizować ucieczkę z kraju. Na szczęście okazało się, że chciano mnie tylko wystraszyć, bo ostatecznie odpuszczono chłostę i zasądzono tylko rok więzienia. Ale i tak nie było łatwo, bo pierwszy miesiąc spędziłem w klaustrofobicznej izolatce.

Tę historię opowiadał nam młody mężczyzna, którego spotkaliśmy podczas nocnego spaceru. Sam woli już nie jeździć na rave-owe imprezy, dlatego relaksuje się trochę inaczej. Za zamkniętymi drzwiami swojego sklepu. W przytulnym pomieszczeniu pachnącym kadzidłami i marihuaną. Na miękkim dywanie, przy dźwiękach transowej, gardłowej muzyki. Z przypadkowymi ludźmi, którym może pochwalić się swoim nielegalnym kosztowaniem wolności. Takim, na jakie w Iranie pozwala tylko pustynia.

***

Nazajutrz musieliśmy niestety opuścić Mesr. Zaczynał się irański weekend i wszystkie miejsca były już dawno porezerwowane. Dzięki zdobytej wieczór wcześniej wiedzy nie byliśmy już zdziwieni, widząc jak maleńka oaza zapełnia się powoli autobusami z irańską alternatywną młodzieżą.

LEAVE A COMMENT

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: