ŁADUJĘ

Irański Kurdystan, czyli najgościnniejsi ludzie na świecie

Irański Kurdystan, czyli najgościnniejsi ludzie na świecie

Każdy, kto był w Iranie zachwyca się perską gościnnością. Jednak często można usłyszeć, że irańscy Kurdowie brylują w okazywaniu życzliwości. (I możecie nam wierzyć lub nie, ale właśnie w trakcie pisania tego zdania w autobusie nasza kurdyjska współpasażerka bez słowa wcisnęła mi do rąk olbrzymią paczkę chipsów). Dlatego ten post będzie bardziej o ludziach niż o miejscach. Choć nie można nie wspomnieć, że kurdyjskie krajobrazy naprawdę zatykają dech w piersiach.

Irański Kurdystan w liczbach

Kurdystan – upragnione, lecz nieistniejące państwo Kurdów składałoby się z kawałków Turcji, Iranu, Iraku i Syrii.  W sumie na świecie żyje ok. 30 milionów Kurdów, a w całym Iranie jest ich ponad 6 milionów. Jedna czwarta z nich żyje „u siebie”, czyli w irańskim Kurdystanie – jednym z 31 irańskich województw o wielkości naszej Wielkopolski.  W tym regionie trudno już usłyszeć na ulicach farsi. I choć dla europejskiego turysty poziom niezrozumienia jest wciąż ten sam, to warto przyswoić sobie kilka grzecznościowych zwrotów po kurdyjsku. Takich jak: slaam (na powitanie), desu hoszped (dziękuję) lub czoni (jak się masz). Już z tym skromnym zasobem zdobędziemy serca ludzi, który swoją kurdyjską tożsamość zawsze stawiają na pierwszym miejscu.

Sanandadż, czyli spacer po kurdyjskiej stolicy

Musimy przyznać, że jadąc do Sanandadżu, nie mieliśmy jeszcze planu „jak ugryźć” ten kawałek Iranu. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć Kurdystan, więc padło na stolicę prowincji. Niestety pierwsze chwile w kurdyjskiej stolicy wcale nie były urzekające. Miasto robiło wrażenie wyludnionego i niczym nie zachwycało. Tylko niezwykle szerokie męskie spodnie zdradzały pewną różnorodność. I jeszcze częściej niż zwykle słyszeliśmy serdeczne welcome lub ciekawskie where do you come frome?, które zwykle zamieniało się w krótką kurtuazyjną pogawędkę. Zapomniałam też dodać, że już w autobusie z  Teheranu do Sanadadż otrzymaliśmy dwa zaproszenia do kurdyjskich domów od dwójki nie związanych ze sobą współpasażerów. Przez chwilę ich nalegania brzmiały nawet tak, jakby oboje ze sobą rywalizowali w konkursie na Gospodarza Roku. Dlatego, by nikogo nie urazić, grzecznie odmówiliśmy obu zaproszeń, zasłaniając się rezerwacją w hostelu.

Teraz maszerowaliśmy jednak bez celu po mieście, nie bardzo widząc, co ze sobą począć, bo wszystko wydawało się zamknięte.  – Sprzedawcy zamknęli dziś sklepy na znak protestu wobec galopującej inflacji. Mówili o tym w wiadomościach – wyjaśniła nam spotkana przez nas para turystów z Argentyny. Po krótkiej rozmowie okazało się, że Justo i Coni (skrót od Konstancja) też zamierzają zobaczyć najsłynniejsze krajobrazy Kurdystanu, więc umówiliśmy się, że nazajutrz wynajmiemy razem taksówkę do jeziora Zrebar pod miastem Mariwan.

Kurdyjska kultura w pigułce

Na szczęście muzea tego dnia nie strajkowały i udało nam się odwiedzić miejsca, z których irańscy Kurdowie są szczególnie dumni. Pierwszym było Sanandaj Museum (angielska pisownia nazwy miasta), mieszczące się w przepięknej dwupoziomowej willi z czasów dynastii Kadżarów. Muzealna wystawa prezentowała kolekcję wyrobów z ceramiki i metalu, wykopanych z kurdyjskiej ziemi oraz kilka rytualnie pogrzebanych mumii. Jednak największe wrażenie zrobiła na nas frontowa ściana budynku wykonana z kolorowego witrażu, składającego się z 42 000 kawałków szkła. (Bilet: 200 000 riali, a w cenie mini przewodnik po irańskim Kurdystanie)

Drugim miejscem był Asef Mansion, XVIII-wieczna willa, w której dziś mieści największe muzeum antropologiczne w Iranie. Woskowe figury prezentują tam tradycyjne rzemiosło, zwyczaje i kurdyjskie stroje ludowe. Można też zobaczyć pięknie zdobioną łaźnię i odpocząć chwilę przez chwilę od zgiełku ulicy na obszernym przydomowym dziedzińcu. (Bilet: 80 000 riali)

Nie obyło się to też bez zajrzenia do meczetu. Każde irańskie miasto ma swój Masjed-e Jameh, czyli meczet piątkowy, który często pełni rolę najważniejszej świątyni w mieście. W przypadku Sanandadżu nie było go trudno znaleźć, bo jego frontowa, bogato dekorowana ściana, górowała w centrum miasta nad ulicą Immama.

Kablowe pogotowie ratunkowe

Po porządnej dawce zwiedzania zamarzyła nam się filiżanka prawdziwej kawy. Wujek Google dawał nam w tym temacie całkiem spore obietnice, ale rzeczywistość okazała się znacznie bardziej brutalna. W miejscach rzekomych kawiarni odnajdywaliśmy tylko zamknięte pawilony lub  nowo otwarte sklepy. Dlatego wędrując do piątej z rzędu fantasmagorycznej kawiarni, spodziewaliśmy się kolejnego zawodu. Tym razem jednak czarnowidztwo się nie spełniło.

Tuż obok Kohosroabad Mansion, kolejnej zabytkowej sanandajskiej willi, znaleźliśmy Ruheyve Cafe. Miejsce przez nas wymarzone. Oaza najprawdziwszej wysokogatunkowej kawy z ekspresu ciśnieniowego. Coś, co w psychofanoherbatofilskim  Iranie jest wyjątkową rzadkością. W dodatku w środku czekały na nas wygodne sofy, delikatne perskie melodie i subtelne oświetlenie. Idealne miejsce, by przez kilka godzin poogarniać swoje internetowe życie i poprzyglądać się przedstawicielom kurdyjskiej klasy średniej.

Znalazł się więc pan z laptopem, para zakochanych dwudziestolatków i grupka przyjaciółek, u których lawendowe lub białe chusty ledwo zwisały z zaplecionych z tyłu koków. Za nami siedziały natomiast dwie eleganckie panie, które zerkały na nas z zaciekawieniem. W końcu kobieca ciekawość wzięła górę i od standardowego – Excuse me, where do you come frome – rozpoczęła się dłuższa rozmowa. Na jej koniec padło też nieuniknione zapewnienie, że jeśli czegokolwiek potrzebujemy, to one postarają się nam pomóc. A kiedy ja nieopatrznie zapytałam, gdzie możemy kupić kabel do laptopa, kobiety natychmiastowo rozpoczęły akcję ratunkową.

Anna zaczęła dzwonić do znajomego, a Taraneh już zapraszała nas do swojego auta. I po chwili pędziliśmy razem po ulicach Sanandadżu eleganckim białym Peugotem. Było już mocno po 20:00, kiedy zatrzymaliśmy się przed opustoszałym domem handlowym. Jednak nie wszyscy jeszcze opuścili miejsce pracy. Znajomy Anny i Taraneh czekał na nas ze swoimi kolegami w malutkim sklepiku z elektroniką. W sumie wokół zepsutego kabla udało nam się zgromadzić 5 osób, które przez najbliższą godzinę głowiły się jak nam pomóc. Ostatecznie kabel, po pocięciu go na kawałki i połataniu na nowo, odzyskał sprawność przewodzenia prądu. Dla nas była to gwiazdka z nieba, bo prawdopodobieństwo, że uda się kupić w Iranie nowy było praktycznie żadne. A przy tym cały proces naprawy był naprawdę zabawny. Nie obyło się bez lekcji kurdyjskiego, dziesiątek selfie oraz wymiany drobnych upominków. Na koniec jeszcze Tareneh i Anna uparły się, że odwiozą nas pod hostel, choć była już prawie dziesiąta.

Nad jeziorem Zrebar

Następnego dnia dzieliliśmy się naszą historią z Coni i Justo, jadąc wspólną taksówką do Mariwanu (Milion riali za 120 km). Nikt z nas nie wiedział, co tam chcemy właściwie robić, ale wszyscy słyszeliśmy, że ma być ładnie. I rzeczywiście było. Sielankowa atmosfera, grillowane ryby, piękne widoki i masa dzieciaków, które co chwilę chciały sobie robić z nami zdjęcia.

Nad jeziorem spotkaliśmy też Marię, instruktorkę wspinaczki z Barcelony, która już od 9-miesięcy podróżowała po świecie swoim Volkswagenem T4. – Przejechałam przez Europę, Turcję i Kaukaz, ale Ci ludzie są naprawdę niesamowici. W Iranie pawie nigdy nie śpię w mojej furgonetce, bo ciągle ktoś mnie zaprasza do domu. Teraz też jadę na obiad do rodziny mojego kurdyjskiego kolegi. Ale jeśli chcecie, to później możecie zabrać się ze mną w dalszą drogę. Wszyscy mi tu pomagają, więc dlaczego ja miałabym nie zabierać dodatkowych pasażerów – zaproponowała nam Maria po kilkuminutowej rozmowie.

Maria jechała akurat do Howraman, malowniczej kurdyjskiej wioski, tuż przy granicy z Irakiem, dlatego nie trzeba było nas długo przekonywać. Pociągała nas perspektywa przejechania przez fantastyczne wąwozy w górach Zagros i zobaczenia tych słynnych schodkowych domków. Chodzi o niewielkie wiejskie domy, zbudowane na zboczu góry, w taki sposób, że dach jednego stanowi jednocześnie taras dla domu powyżej. To praktyczne rozwiązanie sprawia jednocześnie, że cała wioska wygląda niezwykle bajkowo. Jakby domy tworzyły jedność z górą i same z niej wyrastały. I tylko jednolite, niebieskie okienka zdradzają tam przemyślaną interwencję ludzką.

Katalońska furgonetka

Nad jeziorem Zrebar spędziliśmy całkiem miły kawałek dnia, choć bez propozycji Marii, pewnie cała wyprawa nie miałaby sensu. Bo ileż można rozkoszować się sielskimi widokami i grillowaną rybą? Dlatego z wielkim entuzjazmem wpakowaliśmy się do białej furgonetki. Po kilku godzinach spędzonych z Justo i Coni, wiedzieliśmy już, że będzie to udana wycieczka. Zresztą z Marią też wystarczyło spędzić parę chwil, by poczuć się swojsko. Powoli hiszpański stawał się lingua franca naszych rozmów, ale i tak przez większość czasu po prostu pialiśmy z zachwytu nad mijanymi krajobrazami. Zewsząd otaczały nas serpentyny dróg wijące się coraz wyżej, stromiej i węziej oraz skaliste ściany gór, których faktura stawała się coraz ostrzejsza. I magiczny bliskowschodni zachód słońca, który sprawia, że wszystko wygląda jak z Baśni 1001 Nocy. Nic dziwnego, że musieliśmy się kilka razy zatrzymać na krótką sesję zdjęciową.

Niestety o tej porze roku zmrok zapadał jeszcze przed szóstą, więc do Howraman dotarliśmy już ciemną nocą. Było już zbyt późno, by wybrzydzać w kwestiach noclegowych, więc od razu pojechaliśmy do jedynego hotelu w wiosce. Wbrew naszym wyobrażeniom nie znaleźliśmy małego górskiego schroniska, ale elegancki pensjonat o wysokim standardzie. Nie często zdarza nam się odwiedzać takie miejsca, ale cena 22 dolarów za duży 4-osobowy apartament ostatecznie rozwiała nasze wątpliwości. Tylko Maria pozostała wierna swojej furgonetce i stwierdziła, że później wyruszy z nami na spacer w poszukiwaniu restauracji.

Kellane, czyli kurdyjski specjał

Chwilę później, umyci i odświeżeni, spacerowaliśmy stromymi uliczkami Howraman w poszukiwaniu garkuchni. W naszym hotelu była co prawda restauracja, ale szukaliśmy czegoś mniej eleganckiego. Szybko okazało się jednak, że w wiosce znajdziemy tylko kilka skromnie zaopatrzonych sklepów. Mieliśmy już wracać do hotelu, kiedy jeden z mieszkańców wioski zaproponował nam gościnę.

– Zamiast do restauracji, zapraszam Was do mojego domu – powiedział młody mężczyzna płynną angielszczyzną.
Dziękujemy, ale już jest dziesiąta. Nie będziemy robić problemu Tobie i twojej żonie – próbowaliśmy się wymigać.
To żaden problem. I tak mam gości. A jedzenie zamówimy. I jeśli będziecie chcieli za nie zapłacić, to zapłacicie. Jeśli wam nie będzie smakować, to my sobie z nim poradzimy – przekonywał nas dalej mężczyzna, o uśmiechu Billy’ego Cristala.

W głowie narodziło nam się tysiące podejrzeń. Może to jakiś naciągacz? Albo złodziej? Ale na szczęście Coni stwierdziła: – Jesteśmy głodni, więc chodźmy!

I to była dobra decyzja. Billy Cristal miał na imię Ahmed, był nauczycielem angielskiego i świętował z żoną i przyjaciółmi rozpoczęty weekend. Poczęstował nas słonecznikiem, herbatą i świeżym domowym jogurtem. A potem na stół, a raczej na dywan, wjechała tona kurdyjskich naleśników kellane. Pysznych, świeżutkich, ze szczypiorkiem w środku.

Zajadaliśmy się nimi do północy, wśród żartów i opowieści. Ale wymiękliśmy wcześniej niż nasi kurdyjscy przyjaciele. Byliśmy już zmęczeni całodniową podróżą. Ahmed oczywiście uparł się, że nas odwiezie do samego hotelu i tylko nasze usilne nalegania sprawiły, że pozwolił nam zapłacić za przyniesione naleśniki. Po drodze podjechaliśmy zatem jeszcze do sąsiadki, która na jego prośbę upiekła w nocy górę tych specjałów i poprosiła w zamian o 4 dolary zapłaty.

Piknik nad wodospadem

Dopiero o poranku mogliśmy się w pełni nacieszyć niesamowitymi krajobrazami Howraman. Potem było już tylko piękniej. Drogi stawały się jeszcze bardziej kręte i z podziwem patrzyliśmy na Marię, która manewrowała wśród serpentyn z niebywałym spokojem. Jej niemiecka furgonetka też dawała sobie całkiem dobrze radę, biorąc pod uwagę jej 22-letni staż.

Na szczęście nikomu z nas się nie śpieszyło, wiec co chwilę zatrzymywaliśmy się, by podziwiać widoki. Co kilkaset metrów! Póki nie uświadomiliśmy sobie, że w ciągu 5 godzin jazdy pokonaliśmy zaledwie 20 kilometrów. Wolniej niż na piechotę! Ale na to mamy jeszcze jedno usprawiedliwienie. Niemal przy każdym postoju zagadywała nas jakaś kurdyjska rodzina. W końcu był to piątek – w Iranie dzień wolny od pracy – a zatem dzień pikników. Dziesiątki rodzin przybyło w te okolice, by rozłożyć gdzieś swoją plastikową ceratę i wciągnąć na nią niedzielny, czyli piątkowy obiad.

Na arbuzową przekąskę zatrzymał nas biznesmen, który sam żartobliwie określił się królem Isfahanu. Nasz król, gdy tylko usłyszał hiszpański, ujawnił przed nami swój głęboki podziw dla Antonio Banderasa i latynoskiej muzyki. Zademonstrował nam nawet próbkę swoich tanecznych umiejętności. I trzeba przyznać, że całkiem dobrze mu szło, kiedy tak wywijał biodrami i z dumą świecił plastrem po operacji nosa. Nie miał się czego wstydzić, bo w Iranie taka operacja jest rzeczą tak powszechną, jak w Polsce farbowanie włosów. Persowie mają fioła na punkcie europejskich nosów i z zupełnym brakiem wyrozumiałości odnoszą się do swojej orlonosej urody. Natomiast plasterek na twarzy jest symbolem klasy i powodzenia materialnego.

Kilka kilometrów dalej musieliśmy też skapitulować przed kurdyjska rodziną, która zaprosiła nas do wspólnego piknikowania. Dostojny pan sklepikarz Reza, jego żona i trzy córki szybko się nami zaopiekowały. W naszej gromadzie znalazł się jeszcze przyjaciel pana Rezy, jego żona i ich mała córeczka. Cała familia przyjechała tu z Mariwanu, by podobnie jak dziesiątki innych rodzin rozkoszować się obiadem tuż przy wodospadzie. Ale mimo swobodnej atmosfery wszystkie panie były wystrojone jak na wesele. Na nasze pytanie, czy dziś jest jakaś specjalna okazja, Maria – najstarsza córka pana Rezy – odpowiedział z dumą, że: – Kurdyjskie dziewczęta zawsze chodzą elegancko ubrane.

I znów były żarty, rozmowy w łamanej angielszczyźnie, dziesiątki selfie i kurtuazyjne wymienianie się telefonami. A także zapewnienia, że jeśli tylko będziemy potrzebować pomocy w Kurdystanie, to zawsze możemy na nich liczyć. I choć gdzie indziej byłby to pewnie tylko grzecznościowy frazes, to tutaj, miało to wartość prawdziwej przysięgi.

Dalszą część dnia spędziliśmy już tylko w czwórkę w drodze do Kermansah. Tam nasze drogi się rozeszły. Koni i Justo wsiedli do autobusu do Isfahanu, my zostaliśmy w mieście, a Maria ruszyła dalej przed siebie.

LEAVE A COMMENT

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: