Jak powstają gumki recepturki, czyli sekrety Bilu Island, wyspy rzemieślników
Bilu Island położona jest zaledwie kilka kilometrów na wschód od Mulmein, stolicy stanu Monów. Mulmein kusi turystów obietnicami postkolonialnej architektury oraz możliwością przemierzenia tych samych szlaków, którymi wędrowali niegdyś George Orwell i Richard Kipling. Jednak naszym zdaniem, to właśnie wyjazd poza miasto i odwiedziny w malowniczych wioskach Bilu Island dostarczają najciekawszych wrażeń.
Takie przyjemne „zaczepki” towarzyszyły nam po drodze na wyspę
W czasach kolonialnych Mulmein było dla Brytyjczyków jednym z najważniejszych miast portowych. To dlatego okoliczne wioski specjalizowały się w wytwarzaniu konkretnych produktów, by móc eksportować je do Europy na większą skalę. Dziś śladów kolonialnej świetności w Mulmein trzeba szukać trochę „na siłę”. Jednak na obszarze Bilu Island wciąż pozostały warsztaty, w których produkcja nie zmieniła swojego charakteru od początku XX wieku. By odnaleźć te miejsca warto przemierzyć wyspę na skuterze, zaglądając do okolicznych pracowni i podziwiając bajkowe krajobrazy. Zresztą już sama nazwa wyspy brzmi fantastycznie, bo Bilu Island oznacza „Wyspę Ogrów”, dlatego w anglojęzycznych przewodnikach funkcjonuje też jako Ogre Island.
Wyspiarska sielanka
Wciąż nie ma tu wielu turystów, dlatego to my jesteśmy atrakcją i miejscowi zapraszają nas do zdjęć
W Bilu Island czas się zatrzymał. Nie chodzi nam jednak o zacofanie. Wręcz przeciwnie, tutejsze wioski nie tylko nie odbiegają od birmańskich standardów, ale są nawet bardziej dostatnie i zadbane. Drewniane domy na palach sprawiają wrażenie solidniejszych, a uporządkowane obejścia mogłyby być przykładem w innych mjanmarskich prowincjach. To przyjemne zwolnienie ukryte jest raczej w słonecznym spokoju i ładzie, jaki panuje na wyspie. Ludzie pracują tu w otwartych na oścież przydomowych warsztatach, a przez okiennice domów widać piękne, drewniane meble, wykonane przez lokalnych stolarzy. Takiego umeblowania nie powstydziłaby się niejedna zabytkowa willa na Dolnym Śląsku.
Jedna z atrakcji Bilu Island – fabryka kauczuku, a raczej gumek recepturek
Dopiero kilka lat temu hotelarze z Mulmein odkryli, że ten sielankowy krajobraz da się sprzedać turystom. Dlatego w niektórych pensjonatach można już zapisać się na wycieczkę z przewodnikiem po Bilu Island (w Breeze Guest House taka przyjemność kosztuje 18 000 kiatów od osoby). Jeździ się wtedy tzw. moto-taksi (to taki motor z przyczepą na kilka osób) od warsztatu do warsztatu. Drugą opcją jest wypożyczenie skutera (10 000 kiatów za dzień) i eksplorowanie Bilu Island na własną rękę. Nie jest to zresztą skomplikowane, bo na wyspę prowadzi tylko jedna droga. Przez Upper Main Road i Lower Main Road, aż do Mostu Generała Aung Sana… i jesteśmy. Potem możemy już szusować, gdzie tylko nam się podoba. Jednak najciekawsze warsztaty znajdują się w wiosce Ywalut, czyli 20 km od centrum Mulmein.
Od kauczuku do recepturki
Jednym z najciekawszych miejsc w Ywalut jest fabryka kauczuku, a w zasadzie manufaktura gumek recepturek. Na obszarze niewielkiego gospodarstwa ich produkcja trwa od rana do późnego popołudnia. I wierzcie nam, nie jest to wcale łatwe!
Kauczukowa masa nabiera w słońcu odpowiedniego kształtu i grubości
- Najpierw z drzew kauczukowych zbiera się sok mleczny, który służy później do stworzenia kauczukowego roztworu.
- Uzyskaną z niego plastyczną masę suszy się kilka dni na słońcu.
- Następnie zabarwione płaty kauczuku naciąga się na specjalnych drążkach, dzięki czemu guma nabiera odpowiedniej grubości i kształtu.
- Po zdjęciu z drążków tych „gumowych kalesonów” można je już ciąć na cieniutkie recepturki. Robi się to przy użyciu mechanicznej gilotyny, napędzanej silnikiem spalinowym.
- Na koniec recepturki gotuje się jeszcze we wrzątku wraz z jakimś specyfikiem, który dodaje im trwałości.
Przynajmniej tak to zrozumieliśmy, przyglądając się całemu procesowi. Zresztą zobaczcie sami:
Skomplikowane, prawda? Nie wiem jak Wy, ale my chyba już nigdy nie wyrzucimy do kosza żadnej walającej się po domu recepturki.
Z cybucha, jak za dawnych lat
Ywaluckie fajki ręcznej roboty
Kolejnym miejscem, do którego trafiliśmy była pracownia ywaluckiego fajkarza. Tak jak wiele drewnianych wyrobów z Mjanmie, większość fajek była tu wykonana z dębu tekowego. Nic dziwnego, bo 75% światowych zasobów teczyny pochodzi właśnie z Birmy. Drewno tekowe używane jest też do budowy domów oraz produkcji mebli. W azjatyckim klimacie teczyna sprawdza się doskonale, gdyż jest niezwykle odporna na wilgoć. Przy odpowiedniej obróbce zyskuje też piękny złotobrązowy kolor, doceniany szczególnie przez artystów, rzeźbiących w niej piękne wizerunki Buddy.
Fajkarz z plemienia Monów przy swoim warsztacie
Ale wróćmy do nowo poznanego fajkarza! Był nim dwudziestoparoletni mężczyzna, który swoją profesję odziedziczył po ojcu. Jego warsztat mieścił się w skromnej szopie, ale już domowy salon, zamieniony w galerię rękodzieła, wyglądał znacznie dostojniej. Piętrzyły się tam nie tylko fajki, ale także drewniane domki, szkatułki i pięknie zdobione laski. Tak nas to urzekło, że kupiliśmy nawet jedną z fajek, choć raczej z niej nie skorzystamy. Wybraliśmy wersję standard, ale zapalony fajczarz mógłby tu znaleźć prawdziwe cudeńka. Na koniec pan fajkarz postanowił zaprowadzić nas do swojego sąsiada.
Ostatni taki snycerz
Praca wre, aż iskry lecą
Sąsiadem fajkarza był 78-letni szczupły starszy pan w złocistych okularach. Jego przygarbiona, drobna sylwetka na pierwszy rzut oka nie zdradzała krzepy, którą wciąż posiadał. Nasz nowy gospodarz był jednak zahartowany jak noże, maczety i sierpy, które od dziesięcioleci wytwarzał.
Tak hartuje się stal
Teraz robi ich już znacznie mniej, bo taniej można je kupić w Mulmein, ale nadal w warsztacie każdego dnia wre praca. Snycerz robi noże na zamówienie sąsiadów lub turystów. Jednak miejsce to nie jest turystyczną wydmuszką. Brak tu przedmiotów wystawionych na sprzedaż, a sam warsztat mieści się po prostu pod domem, stojącym na drewnianych palach. Jednak, gdy tylko pojawiliśmy się na miejscu, leciwy snycerz od razu wprawił w ruch kamienną ściernicę, napędzaną ruchem przekładni pasowej. Posypały się iskry, a niewielka maczeta zaczęła nabierać ostrości.
Marek z mistrzem snycerstwa
Ten popis umiejętności nie był żadnym marketingowym zabiegiem. Wyglądało to raczej, jakby mistrz wiedział, że takiej pracy jeszcze nie widzieliśmy i już nie zobaczymy. Zdawał sobie sprawę, że jego umiejętności nie są już tak niezbędne jak kiedyś, ale za to należą do rzadkości. Dlatego z wielką gracją chwalił się nimi przed gośćmi z dalekich stron.
Przyjemne błądzenie
Szukamy cienia pod dachem jednaj z lokalnych świątyń
Po tych trzech wizytach w Ywalut postanowiliśmy pobłądzić jeszcze po innych wioskach. Szukaliśmy schronienia przed słońcem w lokalnych świątyniach i pokrzepienia w miejscowych jadłodajniach. Wszędzie panowała tu ta sama nieśpieszna i serdeczna atmosfera. Czasem ktoś pomachał nam z drogi lub zaprosił do wspólnego zdjęcia. Jednak większość mieszkańców była po prostu skupiona na swoich codziennych obowiązkach, które mogliśmy bezkarnie podpatrywać.