ŁADUJĘ

Lobitos, czyli surferski raj na peruwiańskiej pustyni

Lobitos, czyli surferski raj na peruwiańskiej pustyni

W Lobitos nie ma turystów. Są tylko fanatycy surfingu. Nic dziwnego, bo inni nie mają tam wiele do roboty. Prócz fal nie ma tu nic. Trudno uwierzyć, że kiedyś było to jedno z najbardziej ekskluzywnych miast w całym Peru. Jednak wciąż istnieją ludzie, dla których Lobitos to prawdziwy raj na ziemi. Po kilku dniach, spędzonych tu na wolontariacie, my też dołączyliśmy do tego grona.

Po dwóch miesiącach turystycznej włóczęgi przez Kolumbię i Ekwador zamarzyło nam się zatrzymać się gdzieś na dłużej. Naszym kolejnym celem było północne Peru, dlatego postanowiliśmy poszukać jakiejś oferty wolontariatu w tej części świata. W ciągu jednego dnia wysłaliśmy 10 zapytań przez portal Work Away. Jako pierwszy odpowiedział nam Johan, manager hostelu w nadmorskim Lobitos. Miasteczko znajdowało się akurat na zaplanowanej przez nas trasie, więc nie zastanawiając się długo, potwierdziliśmy przyjazd.

Miasto widmo

Pierwsze wrażenie z Peru nie było obiecujące. 90-tysięczna Talara, z której mieliśmy złapać busa do Lobitos, była głośnym, dusznym i zaśmieconym miastem. Dlatego odetchnęliśmy z ulgą, gdy dotarliśmy na miejsce skąd odjeżdżały camoinetas. Lepiąc się od potu, zajęliśmy ostatnie miejsca w 10-osobowym busiku. Wszyscy taszczyli ze sobą wielkie siaty z zakupami.

– Czy w Lobitos nie ma supermarketu? – zapytałam czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który przed chwilą rozmawiał z kimś po francusku.
Supermarket w Lobitos? – powtórzył z niedowierzaniem. – Hm… no cóż, sama zobaczysz.
– To, co? Jest aż tak źle? – spytałam.
– Źle nie jest. Ja mieszkam tam już od 10 lat i całkiem sobie chwalę. Ale to nie jest miejsce na zakupy.

Wyjechaliśmy z miasta i coraz bardziej docierało do mnie, co miał na myśli nasz współtowarzysz. Droga, którą jechaliśmy biegła przez pustynię. Dosłownie krajobraz księżycowy, tyle, że w pomarańczowej tonacji. Czasami tylko mijaliśmy jakieś domki lub mury, na których jaskrawymi kolorami ktoś wymalował wyborcze slogany. W końcu dojechaliśmy do szlabanu, który otworzył dla nas żołnierz.
Witamy w Lobitos zaśmiał się Francuz.

Za szlabanem dostrzegliśmy, porozrzucane tu i ówdzie, maleńkie drewniane domki. Na ulicach nie było jednak żywej duszy, a pierwszą człekokształtną postacią okazał się kolorowy pomnik surfera. – To jest Nuevo Lobitos. Dalej na zachód ciągnie się starsza część miasta, ale wasz hostel mieści się jeszcze dalej, w strefie wojskowej. – wytłumaczył nam mężczyzna, któremu zdążyliśmy opowiedzieć już dokąd jedziemy. – Tam dopiero jest spokojnie!

Czy może być jeszcze spokojniej niż tu? pomyślałam. Po chwili okazało się, że tak. Ostatni kilometr jechaliśmy już bowiem wzdłuż szeregu opuszczonych ruin. Dopiero na ich końcu kierowca zatrzymał samochód i wskazał jeden pawilon, który wyglądał na zamieszkany. – To jest hostel el Cartel. Wasz nowy dom – powiedział.

Pierwsze chwile w el Cuartel

– Co my tu będziemy robić przez 2 tygodnie? – zastanawialiśmy się przez cały pierwszy dzień. Wiedzieliśmy już, że w Lobitos nie ma nic prócz fal, ubogich hostelów i kilku maleńkich sklepów. Nie ma nawet ciepłej wody w kranie, nie mówiąc już o wodzie w oceanie, która wydawała nam się przeraźliwie zimna. W dodatku wiatr wiał tu z taką siłą, że miało się wrażenie nieustannego hałasu. A mimo to każdy, kto tu przyjeżdżał, zostawał zwykle na kilka tygodni. To samo działo się z innymi wolontariuszami z naszego hostelu. – Może coś tym ludziom dosypują do jedzenia? – zażartował Marek.

Na szczęście nasz hostel okazał się bardzo przyjemnym miejscem. Warunki – jak przystało na dawny wojskowy pawilon – były tu dość surowe, ale za to atmosfera iście surferska. Od początku było wiadomo, że nie czeka nasz tu ciężka praca. Tym bardziej, że z w dniu naszego przyjazdu, liczba wolontariuszy (było nas sześcioro) przekraczała nawet liczbę gości – Pracujemy w dwuosobowych zespołach po 5 godzin dziennie, przez 5 dni w tygodniu. Głównie chodzi o pracę za barem i ogólne ogarnianie czystości w hostelu. Poranny dyżur przygotowuje też lunch dla całej naszej ekipy z produktów, które możecie znaleźć w kuchni – wyjaśnił nam krótko Johan.

Olbrzymią zaletą hostelu było też jego położenie. Co prawda do najbliższego sklepu mieliśmy 2 kilometry, ale za to cała picina – czyli jedna z 3 głównych plaż Lobitos – była tylko dla nas. Hostelowy taras posiadał zatem przepiękny widok na morze, a tym samym na najpiękniejsze zachody słońca na świecie. Razem z zachodzącym słońcem do el Cartel przychodził też Talik, który sprzedawał świeżo upieczony chleb. – Takiego chleba nie dostaniecie nigdzie indziej. Dlatego lepiej być wtedy na miejscu, bo na jego wypieki rozchodzą się w kilka sekund – uprzedził nas Johan. I rzeczywiście, czosnkowy bochenek, którym zajadaliśmy się już pierwszego wieczoru nie miał sobie równych. A najśmieszniejsze było to, że sprzedawał go właśnie nasz znajomy z busa!

Walka z falami

To było nieuniknione. Przyjechać do Lobitos i nie surfować, to jak żyć we Włoszech i nigdy nie spróbować pizzy. Dlatego już trzeciego dnia pobytu w Lobitos byliśmy umówieni na pierwszą lekcję. Mieliśmy szczęście, bo instruktorem okazała się 4-krotny champion Peru – Gimo Perez. Ten niewysoki, korpulentny mężczyzna był w wodzie prawdziwym szaleńcem. – Na raz, dwa, trzy – wstajesz! Nie kładź kolan, od razu stopy! Pupa niżej! Ramiona, wyrzuć szybko ramiona! – krzyczał popychając nasze ogromne surferskie longboardy.

Miałam nadzieję na jakieś delikatne wprowadzenie, a tu od raz zaczęło się na ostro. Dosłownie wypłynęliśmy na głęboką wodę. Tak głęboką, że za każdym razem, gdy spadałam z deski, wypijałam od razu litr słonej wody. Zdarzyło mi się też dostać dechą w głowę, ale na szczęście nie za mocno. Były momenty, gdy miałam ochotę wybiec z wody i uciec jak najdalej. Markowi szło znacznie lepiej, bo od połowy lekcji zaczął już stawać na desce. Mi udało się to dopiero pod koniec, ale uczucie było fenomenalne! Mega adrenalina i satysfakcja. W tej chwili wiedziałam już, że jutro wracamy na kolejne zajęcia. Dopiero pod koniec lekcji zorientowałam się, że ta okrutnie zimna woda, wydaj się już zupełnie w porządku i z przyjemnością  zostałabym w morzu jeszcze na kolejną godzinę. Oczywiście była to też zasługa grubego kostiumu, ale chyba jeszcze bardziej nieustannej walki z falami.

W sumie w ciągu 12 dni spędzonych w Lobitos zainwestowaliśmy w 4 godziny nauki i tyleż samo razy wyruszyliśmy na samodzielne łapanie fal. Bez instruktora okazywało się to znacznie bardziej skomplikowane. Samo rozumienie fal, ustawienie deski i wyczucie momentu było nawet trudniejsze niż przybranie odpowiedniej pozycji. Nie możemy też powiedzieć, że po tym czasie rzeczywiście nauczyliśmy się surfować. Bez wątpienia udało nam się jednak poczuć magię tego sportu i zrozumieć, dlaczego wiele osób zostaje w Lobitos na długie tygodnie. Warunki do surfowania są tu w przecież idealne. Imponujące fale buzują przez cały rok, ceny nie są wygórowane (50 soli za godzinną lekcję; 30 soli za pożyczenie deski i kostiumu na cały dzień), a miejsce to nadal należy do mało znanych. Dlatego po tygodniu w Lobotos nie zdziwiło nas już, gdy nowy wolontariusz – Juan z Argentyny – oznajmił, że zostaje w el Cartel na okrągły rok!

Burzliwe dzieje Lobitos

Maszerując przez plażę każdego dnia mijaliśmy codziennie te same budynki-widmo. Najpierw proste wojskowe pawilony, później olbrzymie drewniane domy. Po niektórych z nich widać było jeszcze resztki dawnego splendoru. Tylko niektóre odzyskały go częściowo w nowych czasach. Tak jak Casona, w której mieścił się obecnie jeden z ładniejszych hosteli w Lobitos. Większość jednak popadała w coraz większą ruinę. Czasem tylko ich upiorny wygląd łagodziły kolorowe murale na elewacjach. Nie trzeba było być Sherlockiem Holmesem, by domyślić się, że Lobitos kryje w sobie niezwykłą historię.

Za kulisami tej historii od początku stała ropa. To dzięki jej bogatym złożom Lobitos było jednym z najprężniej rozwijających się miast w kraju na początku XX wieku. To tu otwarto olbrzymie kasyno i pierwsze kino w Ameryce Południowej. Tutaj też budowano jedne z najpiękniejszych drewnianych willi w całym Peru. W tych czasach miasto i tereny wokół niego miało status brytyjsko-amerykańskiej kolonii, dzierżawionej od rządu peruwiańskiego. Dlatego na ulicach Lobitos łatwiej było usłyszeć angielski niż hiszpański. Zresztą wśród międzynarodowej mieszanki nie zabrakło też inżynierów z polski. Świadczą o tym chociażby płyty nagrobne, które znaleźliśmy na starym „brytyjskim cmentarzu”. Wśród angielskich nazwisk znaleźliśmy też pana Jacewicza, Liwosza i Skórę.

Roponośna sielankę załamał dopiero peruwiański zamach stanu w 1968 roku. Wojsko przejęło wówczas miasto i zagraniczni inwestorzy mogli jedynie dochodzić swoich praw do odszkodowania. Jednak już w latach 70-tych okazało się, że zasoby ropy są znacznie mniejsze niż się spodziewano. Dlatego, ze względu na swoje strategiczne położenie i nasilający się konflikt z Ekwadorem (również o ropę!), Lobitos przekształcono w olbrzymią bazę wojskową. Opustoszałe drewniane domy i wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość, zostało wówczas wyprzedane przez armię.

Na początku XXI wieku Lobitos opustoszało niemal zupełnie. Cywilni mieszkańcy dawno je opuścili, zaś wojsko – z powodu stabilnej sytuacji na północy kraju – znacznie zmniejszyło swój kontyngent. Lobitos zamieniło się w miasto-widmo. Nie trwało to jednak długo, bo już wkrótce dostrzeżono tu nowy skarb – fantastyczne, całoroczne fale. To właśnie marzenia o surferskim kurorcie przyciągnęły tu z powrotem zaradnych Peruwiańczyków i fascynatów deski z całego świata. I choć nadal Lobitos przypomina bardziej hippisowską wioskę, niż nadmorski kurort, to chyba właśnie w tym tkwi cały jego czar.

Współczesne Lobbitos i jego fascynującą historię ciekawie przedstawia ten 16-minutowy film:

Stopniowe zauroczenie

Zdobywanie kolejnych umiejętności w wodzie, przepiękne wieczory i tajemnicza aura Lobitos sprawiała, że z każdym dniem byliśmy tym miejscem coraz bardziej zauroczeni. Była to też zasługa wszystkich ludzi, których poznaliśmy w el Cuartel. Wspólne posiłki, wieczory przy ognisku i długie rozmowy przy barze sprawiły, że naprawdę trudno było nam opuścić to miejsce.

Tym bardziej, że sam el Cuartel okazał się być miejscem kultowym, które wieczorami ściągało na nasz nadmorski dziedziniec najciekawsze postacie z całego Lobitos. – Kiedyś pracowałem jako analityk dla Światowej Organizacji Turystyki Narodów Zjednoczonych, a teraz piekę chleb i prowadzę bloga, i wcale nie tęsknię za tamtym życiem. Tu naprawdę można poczuć się wolnym – powiedział nam kiedyś Talik.

Dla mnie jednak największym skarbem Lobitos były dwie rzeczy. Pierwszą – widok rozgwieżdżonego nieba, które wydawało się tu być dużo wyżej niż w Europie. Drugą – szum fal, którego najprzyjemniej słuchało się z własnego łóżka. Już tylko dlatego warto było zatrzymać się w Lobitos choćby na chwilę.

LEAVE A COMMENT

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: