Najpiękniejsze krajobrazy w Wietnamie: prowincja Ha Giang – część I
Spróbujcie sobie wyobrazić przepiękny górski krajobraz w azjatyckiej wersji: wysokie na ponad półtora kilometra wzniesienia, soczyście zielone liście dojrzewającej kukurydzy i złociste tarasy pod uprawę ryżu. Do tego dodajcie jeszcze błękitne niebo pełne gęstych białych obłoków, lazurowe rzeki oraz wijące się na ich podobieństwo szaro-niebieskie nawierzchnie górskich dróg. Właśnie taki pejzaż rozciągał się w prowincji Ha Giang przez całe 300 kilometrów, które pokonaliśmy na skuterze. Zapierające dech widoki, fantastyczne poczucie przestrzeni i możliwość zaobserwowania codziennego życia górskich plemion sprawiły, że bezkonkurencyjnie mianujemy prowincję Ha Giang najpiękniejszym regionem w Wietnamie, a może nawet i całych Indochinach.
Jeden z fantastycznych widoków na obszarze Płaskowyżu Dong Van, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO
Górskie krajobrazy Wietnamu kojarzą się zazwyczaj z Sapą, czyli malowniczym kurortem, który bez skrupułów możemy nazwać „wietnamskim Zakopanem”. My też po wizycie w Sapie myśleliśmy, że północ Wietnamu nie może nas już niczym zaskoczyć. Jednak zdecydowaliśmy się odwiedzić prowincję Ha Giang, by zobaczyć jak wygląda Wietnam z w nieco mniej popularnych rejonach.
Po drugiej stronie gór świeci słońce
Miasto Ha Giang nie ma zbyt wiele atrakcji, ale można tu przygotować się do jednej z najpiękniejszych tras motocyklowych na świecie
Sapa zmęczyła nas ulewnymi deszczami, dlatego z początku trudno nam było się zmotywować, by kolejne dni również spędzić w górach. Nie dowierzaliśmy nawet informacjom z przewodników, że wystarczy przejechać oddaloną o 14 kilometrów przełącz Tram Ton (nazywaną też Niebiańskimi Wrotami), by temperatura wzrosła nawet o kilkanaście stopni.
Gdy wsiadaliśmy o 8:00 rano do jedynego w ciągu dnia busa (180 000 dongów za bilet), kursującego na trasie Sapa – Ha Giang, wciąż jeszcze padało, a termometr wskazywał niecałe 20 stopni. Jednak słońce zaświeciło już w oddalonym od o 30 kilometrów Lao Cai. Z kolei sama stolica prowincji Ha Giang, do której dojechaliśmy chwilę po 14:00, powitała nas już 30-stopniowym upałem.
Górska wioska w prowincji Ha Giang
Tym razem taka pogoda naprawdę nas ucieszyła. Mieliśmy całe popołudnie, by wysuszyć swój plecakowy dobytek. Tym bardziej, że w Backpaker Hostel prócz nas były jeszcze tylko dwie dziewczyny. Zresztą w całym mieście trudno było dopatrzeć się innych turystów. Może dlatego nikt tu nas nie ciągną za rękę do odwiedzenia jego sklepu lub restauracji. Natomiast uliczny fryzjer, który z dbałością zajął się Marka fryzurą i zarostem, zażyczył sobie nieprzyzwoicie niską zapłatę w wysokości 40 000 dongów (1$ wynosił wówczas 22 500 dongów). I chociaż samo miasto Ha Giang nie ma nic specjalnego do zaoferowania, to taki spokojny dzień w przyjemnym hostelu pozwolił nam znakomicie wypocząć przed kolejną motocyklową wycieczką.
Park Narodowy Płaskowyżu Dong Van
Tą stromą ścieżką wspinaliśmy się do jaskini Lung Khuy
Rankiem wynajęliśmy w naszym hostelu skuter (150 000 dongów za dzień) i ruszyliśmy w drogę. Trasa nie była zbyt skomplikowana, bo biegła główną drogą na północ do górskiego miasteczka Dong Van, od którego dzieliło nas ok. 140 km. Po laotańskich pętlach mieliśmy już wprawę w pokonywaniu takich odległości. Jednak szybko okazało się, że ta wycieczka wymaga dodatkowych umiejętności. Zaraz za miastem droga zrobiła niezwykle kręta, wąska i stroma. Ominięcie każdej ciężarówki było w tych warunkach prawdziwym wyzwaniem. Szybko zrozumieliśmy, dlaczego agencje turystyczne w Ha Giang oferowały też wynajęcie skutera wraz z wietnamskim kierowcą. I dlaczego a nasze współlokatorki zdecydowały się na przebycie Płaskowyżu Dong Van w samochodzie z szoferem. Na szczęście ruch na drodze nie był zbyt duży, a przepiękne widoki wynagradzały wszelkie trudności.
Już po kilku kilometrach wjechaliśmy do przełączy Bac Sun, z której mogliśmy podziwiać wspaniałe krajobrazy z widocznością sięgającą co najmniej kilkunastu kilometrów do przodu. Bez wątpienia była to najpiękniejsza trasa jaką kiedykolwiek pokonaliśmy jednośladem. Tu nie trzeba było czekać na wyjątkowe pejzaże. One po prostu się ciągnęły się kilometrami. Skaliste klify porośnięte zielenią, maleńkie wioski wśród rozłożystych palm i fantastyczne serpentyny dróg. Prawie na każdym kroku chcieliśmy robić zdjęcia, i prawie za każdym razem szkoda nam było się zatrzymywać, bo jazda na skuterze dawała fenomenalne wrażenie wolności.
Jaskinia Lung Khuy – może nie największa, ale z pewnością jedna z ładniejszych w całym Wietnamie
Po drodze odwiedziliśmy też zaznaczoną na naszej mapie jaskinię Lung Khuy (bilet wstępu 50 000 dongów). Już sama droga prowadząca do jaskini była dostatecznie widowiskowa, by odbić na chwilę od głównej trasy. Szczególnie ostatnie 1,5 km, które należało pokonać na piechotę, wzdłuż stromego górskiego zbocza. Nagrodą za trud tego niewielkiego trekkingu była dodatkowo 300-metrowa trasa wytyczona wśród formacji skalnych, odsłaniających całą finezyjną twórczość Matki Natury.
Kraina miodem pachnąca
Po wyjściu z jaskini spostrzegliśmy siedzącego przy drodze Wietnamczyka. Gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że mężczyzna sprzedaje skrystalizowane kawałki dzikiego miodu. Złocisto-pomarańczowe bryłki pachniały sosnowym lasem i smakowały jak cukrowe pastylki z lekkim aromatem miodu. Na tyle delikatnym, że smakowały nawet mi – wielkiej przeciwniczce wszelkich miodowych dodatków. W dalszą drogę ruszyliśmy już zatem ze złotymi grudkami w kieszeniach.
Dziki miód – specjał prowincji Ha Giang
Później zapach igliwia zrobił się jeszcze bardziej intensywny, bo rzeczywiście nasza trasa biegła przez sosnowy las. W Polsce nie ma w tym nic niezwykłego, ale w Wietnamie taki widok to prawdziwa rzadkość. W całych Indochinach tereny zielone oznaczają bowiem gęste bambusowe dżungle. Dlatego po 3 miesiącach spędzonych w tropikach zachwycaliśmy się tym widokiem, niczym dzieci bożonarodzeniową choinką.
Pani sprzedająca warzywa w wiosce Yen Minh
Za miejscowością Yen Minh droga stała się jeszcze bardziej stroma i kręta. I w końcu dowiedziałam się nawet, że potrafię stanąć skuterem dęba! Taki manewr wykręciłam przypadkiem, próbując wjechać pod naprawdę ostre wzniesienie, redukując bieg do jedynki. Na szczęście utrzymaliśmy się na siedzeniach i tylko trochę najedliśmy się strachu. Ale mi wystarczyło, by zrezygnować ze zdobywania tego dnia „kolejnych motocyklowych skilów” i przekazać kierownicę Markowi. Na nim kolejne przepaście nie robiły tak dużego wrażenia i znacznie lepiej szło mu omijanie „objuczonych” miejscowych na górskich serpentynach.
Dumne górskie plemię
Kobiety z plemienia Hmong nie rozstają się z niemowlętami nawet przy pracy
Spotykani na nasze trasie górale pochodzili z plemienia Hmong, najliczniejszej mniejszości etnicznej Wietnamu. Hmongowie to główni mieszkańcy prowincji Ha Giang, którzy więcej wspólnego mają z Chińczykami niż z resztą współobywateli. Nawet ich język znacznie bardziej przypomina mandaryński niż wietnamski. Zresztą Hmongowie czują się znacznie bardziej związani z regionem, niż z państwem. Dla nich ważne są góry i proste rolniczo-pasterskie życie na wzgórzach. To dlatego można ich znaleźć również na północy Laosu i Tajlandii. Góry pozwalają im też na kultywowanie tradycji i podtrzymywanie animistycznej wiary w duchy i siły natury. Posądzani o brak patriotyzmu i zacofanie są często traktowani przez władze Wietnamu jak obywatele drugiej kategorii. Być może dlatego Hmongowie trzymają dystans i bardzo rzadko uśmiechają się do odwiedzających ich krainę turystów. Wyjątek od reguły stanowią tylko Hmongowie z Sa Pa, dla których turyści stanowią główne źródło dochodów.
Wśród Hmongów noszenie takich ciężarów jest niestety zwykle obowiązkiem kobiet
My w popołudniowym słońcu mijaliśmy głównie kobiety i dziewczęta, które zginały się w pół, przytłoczone olbrzymimi snopami zieleniny lub chrustu. Niektóre wciąż jeszcze pracowały w polu, nosząc na plecach przewiązane chustą kilkumiesięczne niemowlęta. Jednak nawet przy pracy kobiety z plemienia Hmong ubrane były w tradycyjne stroje: kolorowe, pasiaste spódnice i zielone lub czarne chusty. W takich strojach sunęły też stromymi wzgórzami, pieszo lub na skuterach, by jeszcze przez zmrokiem donieść swoje ciężkie snopy do domów.
Święte Drzewo
Taką krętą drogą przejechaliśmy tego dnia ponad 150 kilometrów na skuterze!
Jeszcze przed zmierzchem chcieliśmy zobaczyć słynne święte drzewo Hmongów, rosnące gdzieś przed Dong Van. I rzeczywiście, zaledwie 10 kilometrów przed miasteczkiem dostrzegliśmy plakat ze zdjęciem osławionego drzewa. Tuż obok odbijała wąska górska ścieżka. Zatrzymaliśmy skuter i ruszyliśmy w górę. Po 10 minutach marszu nic nie znaleźliśmy. Dlatego zaczęliśmy wypytywać miejscowych czy dobrze idziemy. Powtarzaliśmy wietnamską nazwę drzewa i wskazywaliśmy palcem do góry. Za każdym razem odpowiedź brzmiała:
– Yes, yes.
Po kolejnych 20 minutach nadal nie zobaczyliśmy nic specjalnego, a na dworze zrobiło się już całkiem ciemno. W końcu zrezygnowani zaczęliśmy wracać do zaparkowanego skutera. Wiedzieliśmy już, że daliśmy się nabrać. Wietnamczycy po prostu zawsze odpowiadają „tak”. Przytakują, tym żarliwiej, im bardziej nie mają pojęcia o co chodzi. Nawet ci, którzy znają angielski na tyle, by powiedzieć „nie rozumiem” lub „nie wiem” i tak wolą przytaknąć. Możesz zapytać ich chociażby o to, czy mają w karcie dań pierogi ruskie i masz 90% szans, że usłyszysz solenne zapewnienie: – Yes, yes.
Święte drzewo przy drodze do miasteczka Dong Van
W ciemnościach górskiej nocy pokonaliśmy (a raczej Marek pokonał) ostatnie 10 kilometrów i okrutnie zmęczeni dotarliśmy do Dong Van koło 20:00. W sumie spędziliśmy prawie 12 godzin w trasie. Częste postoje, górskie serpentyny i godzina bezowocnego uganiania się za świętym drzewem sprawiły, że nasza wycieczka trwała dłużej niż planowaliśmy. Dlatego szybko ulokowaliśmy się w pierwszym lepszym pensjonacie i ruszyliśmy na krótki spacer po miasteczku.
W pobliskim barze udało nam się zamówić po szklaneczce słynnej w tym regionie wódki z miodu i… pszczół. Ostry napitek, który przy odrobinie wyobraźni można porównać do miodowej śliwowicy, odebrał nam resztki sił, więc szybko ruszyliśmy w stronę hotelu.
Regionalny bimber z miodu i… pszczół
Na drugi dzień wróciliśmy się kilka kilometrów przed Dong Van, by odwiedzić słynny górski pałac. Mijając drogę, którą wieczór wcześniej przebyliśmy w zupełnych ciemnościach, zobaczyłam rozłożyste konary… To było święte drzewo – zupełnie takie samo jak na plakacie. Rosło jakieś 100 metrów od jezdni. My szukaliśmy go gdzieś na wysokich wzgórzach, a ono było zaraz obok. Wystarczyło minąć przydrożny plakat i pojechać kilkaset metrów do przodu, a nie wspinać się bez sensu po górach.
Zatrzymaliśmy się przy drodze. Cyknęliśmy szybkie zdjęcie. I pojechaliśmy dalej. Nie chciało nam się nawet podchodzić, by sprawdzić czy rzeczywiście widnieją na nim jakieś wyrazy kultu. Zbyt dużo energii poświęciliśmy na jego szukanie dzień wcześniej. Dlatego nazajutrz nasza sympatia do tego miejsca zupełnie wyparowała.
O dalszym ciągu naszej wyprawy po prowincji Ha Giang przeczytacie tu!
1 Comment