Prowincja Ha Giang – zjawiskowa przełęcz z Dong Van do Meo Vac – część II
Pierwszy dzień naszej wycieczki na skuterze z Ha Giang do Dong Van dał nam wystarczające dowody (piszemy o tym tu), by obwołać ten region najpiękniejszym w całym Wietnamie. Kolejne dwa dni w trasie potwierdziły to przekonanie. W tym czasie odwiedziliśmy górski pałac Hmongów, dotarliśmy do najdalej wysuniętego na północ punktu w Wietnamie i przejechaliśmy przez zapierającą dech górską przełęcz między Dong Van i Meo Vac. Krajobrazy, które mijaliśmy po drodze zapiszą się do czołówki najpiękniejszych miejsc w naszym prywatnym rankingu. Zresztą zobaczcie sami!
Takimi drogami szusowaliśmy na skuterze przez zachwycającą przełęcz w okolicy Dong Van
Kawa u podnóży wapiennych klifów
Dong Van nie ma zbyt wielu atrakcji, ale posiada dostatecznie dużo uroku, by zachwycić się nim, jeśli zostajemy tu tylko na jeden dzień. Jest to zdecydowanie najlepsze miejsce na postój dla zwiedzających prowincję Ha Giang na motorach i skuterach. Wioskę da się przemierzyć w trakcie półgodzinnego spaceru, ale wciąż można tu znaleźć kilka przyjemnych restauracji z obiecującym menu i przystępnymi cenami.
„Ryneczek” wietnamskiego Dong Van
Największe wrażenie robi jednak centralny plac położony tuż obok olbrzymiego wapiennego klifu. U jego stóp mieszczą się dwie kamienne kawiarnie i nienachalny pawilon z pamiątkami. Przy placu dostrzeżemy też kilka tradycyjnych drewnianych domów, łączących w sobie cechy francuskiej architektury kolonialnej oraz wpływy tradycyjnego budownictwa, charakterystycznego dla plemienia Hmongów. Prostota i estetyka tego miejsca zachwyci każdego, kto spędził w Wietnamie już trochę czasu.
My właśnie tu delektowaliśmy się poranną kawą, obserwując jak kolejne motory i skutery wyruszają w dalszą trasę. W końcu sami wsiedliśmy na naszą czarną Yamachę.
Królewski Pałac Hmongów
Królewski Pałac dynastii Vuong
Jednak zamiast jechać dalej w stronę Meo Vac, cofnęliśmy się 15 kilometrów przed Dong Van, by odwiedzić Pałac Vuong. Słowo „pałac” może wydać się trochę na wyrost, ale gdy w 1902 roku oddano go w ręce lokalnego władcy, był to najwystawniejszy budynek w promieniu kilkuset kilometrów. Obecnie pałac sprawia wrażenie surowej i prostej rezydencji, składającej się z kamiennych pawilonów, okalających dwa kwadratowe dziedzińce. Tylko misterne rzeźbienia na drzwiach i drewnianych balustradach balkonów zdradzają dawny splendor i pozycję jego niegdysiejszego właściciela.
Był nim lokalny król – Vuong Duc Chinh, założyciel dynastii, która do czasu I wojny indochińskiej dzierżyła władzę na terenie płaskowyżu Dong Van. Drogę do tytułu królewskiego utorował mu ogromny majątek zdobyty na handlu opium. Dzięki niemu Vuong Duc Chinh by w stanie utrzymać całkiem sporą prywatną armię i na wiele lat zapewnić sobie i swojemu synowi status władcy. (Bilet wstępu: 20 ooo dongów)
Wieża Lung Cu, czyli dalej na północ już się nie da
Wieża Lung Cu – najdalej wysunięty na północ punkt w Wietnamie
Prosto z pałacu odbiliśmy ostro na północ, by dotrzeć do wieży widokowej Lung Cu tuż przy granicy z Chinami. Dzieliło nas od niej niewiele ponad 20 kilometrów, ale droga w jedną stronę zajęła nam prawie półtorej godziny. Serpentyny górskich dróg często zamieniały się w szutrową trasę. Co jakiś czas zatrzymywały nas też koparki, wyposażone w wielkie hydrauliczne młoty. Potężne maszynerie kruszyły przydrożne skały, by poszerzyć drogę i uzyskać budulec do jej utwardzenia. Musieliśmy wtedy pokornie czekać, aż za koparką zgromadzi się sznureczek skuterów, by robotnicy przerwali pracę i pozwolili nam przejechać.
Po drodze czekały na nas najróżniejsze niespodzianki
Cierpliwość została jednak nagrodzona, gdy w końcu dotarliśmy pod masywną białą wieżę. Droga na sam szczyt prowadziła po 300 granitowych schodach. Wejście do nich zagradzała budka strażnicza, ale po uiszczeniu opłaty można było już spokojnie dreptać na taras widokowy. (Bilet wstępu: 25 000 dongów)
Widok z wieży Lung Cu. Na horyzoncie majaczą się Chiny
Na górze czekała na nas fantastyczna 360-stopniowa panorama. W oddali majaczyły się chińskie szczyty gór, a dookoła rozpościerały się wietnamskie tarasy ryżowe i górskie wioski. Natomiast nad nami łopotała olbrzymia wietnamska flaga. Na ziemi, niczym malutkie zabawkowe samochodziki, przesuwały się ciężarówki i koparki, które w najbliższym czasie połączą ten region ze swoim chińskim Wielkim Bratem.
Przełęcz wśród chmur
Niebiańska przełęcz między Dong Van i Meo Vac
Już po paru kilometrach, gdy tylko pokonaliśmy pierwsze ostre wzniesienie, naszym oczom ukazał się fantastyczny wąwóz wśród gór. Pomiędzy pasmami górskich szczytów wyłaniały się złociste tarasy ryżowe. Nieco dalej rozpościerała się bajeczna dolina rzeki z kilkoma maleńkim osadami. Na wszystko to patrzyliśmy z wysokości prawie 2000 metrów, dzięki czemu mogliśmy podziwiać pejzaże rozciągające się kilkanaście kilometrów przed nami.
To dopiero jest życie na krawędzi!
Powoli przyzwyczajaliśmy się do wysokości i krętych dróg, które na szczęście na tym odcinku były naprawdę znakomitej jakości. Parę razy zatrzymaliśmy się, by w spokoju podziwiać widoki, ale jeszcze przyjemniej było nabierać prędkości i mknąć przez szczyty z wrażeniem niesamowitej przestrzeni i wszechobecnego piękna.
Rolniczka-alpinistka, czyli kobieta z plemienia Hmongów przy pracy
Często mijaliśmy kobiety i dziewczęta z plemienia Hmongów, które dźwigały rolnicze narzędzia lub ciężkie pakunki chrustu. Widzieliśmy też Hmongów pracujących w polu na zboczach gór. Czasami te poletka wydawały się tak strome, że ze zdziwieniem wpatrywaliśmy się w kobiety manewrujące wśród grządek przy takim nachyleniu.
Targ Miłości
Po drodze mijaliśmy też plakaty reklamujące Love Market, który zakończył się zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Na następny należałoby czekać kolejnych 11 miesięcy z hakiem. Za rok w kwietniu do wioski Khau Vai znów przybędą niezamężne dziewczęta i kawalerowie z bliżej i dalszej okolicy, by przy odrobinie szczęścia poznać swojego przyszłego współmałżonka. Bo po to właśnie organizowany jest Love Market. By Hmonowie zamieszkujący odizolowane górskie osady mogli bezpiecznie mieszać krew ze swoimi współplemieńcami. Ta tradycja trwa tu już od dziesięcioleci, ale obecnie zarzuca się, że wśród odwiedzających Love Market znacznie więcej jest ciekawskich gapiów i turystów, niż osób zainteresowanych zmianą statusu cywilnego.
Dziewczęta wracające z pola
Siedząc na tylnym siedzeniu starałam się zatrzymać jak najwięcej z tych widoków na karcie aparatu. Z przodu natomiast błogosławiłam nożny hamulec naszego skutera, który pozwalał redukować prędkość, gdy droga gwałtownie zaczynała skręcać w dół. Kiedy w końcu zjechaliśmy z przełęczy do miasteczka Meo Vac żałowaliśmy, że ta trasa nie ciągnęła się przynajmniej dwa razy dłużej.
Wieczorne slalomy
Nie zabrakło komunistycznej propagandy, ale w tym krajobrazie nawet pomnik w stylu soc-real wygląda zjawiskowo
Meo Vac pozbawione było już niestety tego czaru, który przepełniał Dong Van. Ot, zwykłe wietnamskie miasteczko z przydrożnymi garkuchniami i szalonymi kierowcami. Dlatego rozochoceni pięknymi widokami chcieliśmy pokonać dalszy fragment zaplanowanej pętli, wracając już w kierunku miasta Ha Giang. Na naszej prowizorycznej mapce mieliśmy zaznaczony hostel 35 kilometrów dalej i tam chcieliśmy dotrzeć na nocleg. Pierwsza godzina jazdy była fantastyczna. Wszystko pachniało sosnowym lasem, na drodze panowały zupełne pustki i tylko czasem jakiś drapieżny ptak przelatywał nad naszymi głowami. Po prawie dwóch godzinach, kiedy dookoła było już zupełnie ciemno, zorientowaliśmy się, że boczna droga, którą chcieliśmy dotrzeć do pensjonatu, to nieprzejezdna ścieżka przez góry. Dlatego ruszyliśmy dalej główną trasą w nadziei, że w kolejnej miejscowości ktoś zgodzi się nas przenocować.
Hostel na żądanie
Po kilkunastu minutach dojechaliśmy do najbliższej wioski. Niestety na nasze migowe zapytania o nocleg wszyscy kiwali przecząco głowami. Już mielimy jechać dalej, gdy zobaczyliśmy młodego Europejczyka, który tak jak my gestykulował z przejęciem przed przydrożnym sklepem. Okazało się, że on też jest w podobnej sytuacji. Razem z siostrą przemierzał wietnamskie bezdroża w nadziei, że gdzieś w okolicy znajdą jakiś pensjonat. Po bezowocnych poszukiwaniach spotkał w końcu gospodynię, która zgodziła się przenocować ich u siebie w zamian za symboliczną opłatę. – Śpijcie z nami. Co prawda w pokoju jest tylko jedno łóżko, ale jakoś się pomieścimy – zaproponował nam chłopak.
Razem z Tobim i Katheriną, którzy przygarnęli nas do swojego pokoju
Rzeczywiście pokój był mały, ale gospodyni rezolutnie wyścieliła nam na podłodze matę i przyniosła dodatkowy koc. Dotarliśmy na miejsce w samą porę, bo po kilkunastu minutach zaczęło lać. I tak zamiast zmoknąć, spędziliśmy miły wieczór z Tobim i Katheriną – dwójką niemieckich dwudziestolatków, którzy przemierzali Wietnam z północy na południe na zakupionych w Hanoi motorach.
– Najzabawniejsze jest to, że prowadzić motor uczyłem się na placu manewrowym w dniu zakupu. Ale w Wietnamie to normalka – śmiał się Tobi.
Bawół nówka sztuka, czyli Wietnamczyk płakał jak sprzedawał
Rankiem pożegnaliśmy się z naszymi współlokatorami i ruszyliśmy w dalszą drogę do Ha Giang. Trasa nie była już tak zjawiskowa, ale malowniczych pejzaży nadal nie brakowało. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na targu bydła, gdzie mieliśmy okazję obserwować, jak przebiegają najważniejsze transakcje w okolicy. Nie dla nas był jednak czterokopytny luksus, więc po chwil pognaliśmy dalej w stronę miasta. Gdy dotarliśmy na obiad do Ha Giang licznik naszej 3-dniowej wyprawy przekroczył 400 kilometrów.
Tu znajdziesz więcej o naszym pierwszym dniu podróży po prowincji Ha Giang!
1 Comment