Sa Pa, czyli Zakopane po wietnamsku
Masa turystów, folkowa pokazówa i pensjonat na pensjonacie. Sa Pa posiada wszystkie minusy, które zwykle są cechą popularnych górskich kurortów. Nie można jednak zaprzeczyć, że miasteczko otwiera wrota do bajkowych krajobrazów i jest świetną bazą wypadową do wędrówek po wioskach lokalnych mniejszości etnicznych oraz prawdziwych wysokogórskich trekkingów.
Sprzedawczyni z plemienia Hmong z niemowlęciem na plecach
25-tysięczna Sa Pa leży ponad 300 km na północny-zachód od Hanoi na wysokości 1600 metrów n.p.m.. Nie jest to jakoś szczególnie wysoko, ale specyficzne położenie w górskiej kotlinie sprawia, że jest to jedna z najchłodniejszych i najbardziej deszczowych miejscowości w całym Wietnamie. Często jest tu nawet o kilkanaście stopni zimniej niż w stolicy. Tę błogosławioną różnicę temperatur docenili też Francuzi, którzy na początku lat 20-stych zaczęli zamieniać niewielką wioskę w eleganckie uzdrowisko. Dziś jeszcze można odnaleźć w Sa Pa pamiątki kolonialnej architektury, ale jest to już coraz trudniejsze. Przysłaniają je wysokie hotele budowane tu w zastraszającym tempie przez chińskie koncerny.
Nie taka Sa Pa straszna
Kolonialny kościół katolicki w centrum Sa Pa
Po wizycie w typowo wietnamskim górskim kurorcie – Tam Dao (o tej gargantuicznej miejscowości też jeszcze opowiemy!), doceniliśmy międzynarodowy charakter Sa Pa. W dzień przyjemnie jest pospacerować nad miejskim jeziorkiem, a wieczorem turystyczne uliczki nabierają romantycznego czaru. Wtedy jest tu ładnie nawet (a może tym bardziej!) w strugach siąpiącego deszczu. To czy polubi się Sapę w dużym stopniu zależy od tego na jaką pogodę trafimy i jak dużo cierpliwości będziemy mieć dla nagabujących nas przewodników, ulicznych sprzedawczyń i miejscowych hotelarzy. My dodatkowo – dla własnego zdrowia psychicznego – unikaliśmy też miejsc, w których można natknąć się na poćwiartowaną psiny. Ostatecznie obyło się bez traumy i wyjechaliśmy z Sa Pa całkiem zadowoleni z naszych trekkingowych dokonań.
„Prawdziwe” życie górskich plemion
„Trekking” do wioski Cat Cat. Piękne widoki są najlepszą odtrutką na komercyjny charakter okolic Sa Pa
Każdy kto poznał nazwę Sa Pa, wie również kim są Hmongowie. Niewtajemniczonym wyjaśniamy, że chodzi o jedną z najliczniejszych mniejszości etnicznych zamieszkujących północny Wietnam. Dla wielu turystów kolorowe stroje Hmongów są znacznie większą atrakcją niż szczyty gór Annamskich. Niestety ta popularność sprawia, że wiele górskich rodzin porzuciło tradycyjne zajęcia i zaczęło na własną rękę żyć ze szczodrości turystów.
Panie z plemienia Hmong w oczekiwaniu na klientów w centrum Sa Pa
W rezultacie w Sa Pa na każdym kroku możemy spotkać kolorowo ubrane panie, które z niemowlęciem w chuście, próbują wcisnąć nam „hand-made suovenir”. Przy czym większość z oferowanych bibelotów nie ma nic wspólnego z rękodzielniczym rzemiosłem. Pół biedy jeśli panie chodzą same. Gorzej jeśli ciągną za sobą swoje kilkuletnie dzieciaki. Te starsze zdecydowanie powinny być w tym czasie w szkole. Te młodsze mogłyby mieć bardziej rozwojowe zabawy niż wyczekiwanie całymi dniami, aż jakiś turysta w zamian za drobną opłatę zapragnie zrobić sobie z nimi zdjęcie. Znudzenie na buźkach dzieciaków, przykro kontrastuje z finezyjnymi strojami, w które są poprzebierane. By było jeszcze bardziej cukierkowo, częstym „atrybutem” stroju jest też młodszy brat lub siostra, którą dzieciak musi nosić na swoich plecach. Na taki widok trudno nie zwrócić uwagi. I choć w Sa Pa nie brakuje plakatowych kampanii społecznych pod hasłem: „Nie kupuj od ulicznych sprzedawców. Pozwól dzieciom żyć normalnie”. To i tak uliczny biznes bynajmniej nie zamiera.
Homestay czy hostel
Idylliczna wioska Cat Cat. Za kolorowym drzewem widać homestay w tradycyjnym domu hmongskiej rodziny
Dużo lepiej radzą sobie panie, które znają już trochę angielski. Te zamiast wyszywanych portfelików i spódniczek oferują usługi przewodniczek górskich lub zapraszają do zatrzymania się u nich w domu. Propozycja noclegu w domowym pensjonacie czasem naprawdę warta jest swojej ceny. Wtedy ma się szansę na to, by podpatrzeć jak wygląda (a raczej jak mogłoby wyglądać) życie w górskiej wiosce.
Nasz widok z okna z hostelu w Sa Pa!
My jednak zdecydowaliśmy się na prosty hostel w mieście, bo chcieliśmy wszystkie trekkingi zorganizować sobie na własną rękę i zależało nam na większej anonimowości. Ostatecznie udało nam się nawet bez przewodnika wejść dach Indochin – górę Fansipan, na którą oficjalnie nie można wchodzić bez przewodnika. Ale o tym opowiadamy w innym poście:
Tu przeczytacie o trekkingu na górę Fansipan!
W każdym razie jeśli ktoś poszukuje niskobudżetowego noclegu w Sa Pa, to z czystym sumieniem możemy polecić Hotel Asiana. Standard jest tu bardzo skromny, ale za to hostel leży blisko centrum, a pokoje są duże, schludne i mają piękny widok na góry.
Wioska Cat Cat – folkowo-bajkowo
Młyńskie koła w Cat Cat – raczej dla ozdoby niż pożytku
Trekking numer jeden z Sa Pa to spacer do wioski Cat Cat. W zasadzie „trekking” jest tu słowem zdecydowanie na wyrost. Wioska teoretycznie leży 2 km na południe od kościoła w Sa Pa, ale równie dobrze mogłaby być uznana za integralną część miasteczka. Tyle, że zanim do niej wkroczymy będziemy musieli zapłacić 70 000 dongów (czyli jakieś 3 $). To naprawdę dużo jak na wietnamskie standardy. No, ale skoro już tu jesteśmy to trudno byłby sobie odmówić tej wizyty. W Cat Cat jest zresztą bardzo ładnie. Zbyt ładnie, by można było uwierzyć, że tak wygląda prawdziwa górska wioska. To raczej taka zaplanowana wioska-laurka.
Jeden ze sklepów z pamiątkami w Cat Cat
Pełno tu sklepów z pamiątkami i restauracyjek. Królują ubrania ręcznie wyszywane i farbowane na błękit indygo. I tym razem nie jest to ściema, co zresztą potwierdzają też tutejsze ceny. Można zobaczyć tu tradycyjny, drewniany dom, a także masę innych rzeczy, które z pewnością nie są tradycyjne. Takich jak piętrowe kawiarenki, bajkowe młyńskie koła i kolorowe drzewko obwieszone czerwonymi tasiemkami. Wszystko to osadzone jest jednak w plenerze, którego piękno pozbawione jest fałszu. Zapierające dech zielone wzgórza i niesamowite tarasy ryżowe są plastrem na całą komercję, którą spotkamy w okolicach Sa Pa. Człowiek zaczyna się zastanawiać, jak to jest możliwe, że chodząc po miasteczku nie widział tych cudów natury. Wystarczyło przecież tylko skręcić w uliczkę w dół, tylko przekroczyć magiczne wrota opłaty turystycznej… i już otwiera się przed nim kraina wzgórz i wodospadów.
Cat Cat – bajkowych pejzaży ciąg dalszy
Ale właśnie w tym tkwi cały podstęp. Sa Pa otoczona jest przez jedne z najpiękniejszych krajobrazów w całym Wietnamie, ale widać je zwykle dopiero po wyjściu z miasteczka. Takim najprostszym dowodem jest wioska Cat Cat, do której spacer (tam i z powrotem to jakieś 6 km) możemy spokojnie zamknąć w trzech godzinach. Droga do wioski jest banalnie prosta i wiedzie ulicami Sa Pa, dlatego ze zdziwieniem spostrzegaliśmy, że agencje turystyczne w mieście oferują też „trekking” do Cat Cat z przewodnikiem. To tak jakby ktoś we Wrocławiu proponował trekking do Parku Szczytnickiego… W sumie, może to jest jakiś sposób na biznes?
Przez pola ryżowe do Lao Chai
Trekkingowych tras w pobliżu Sa Pa jest przynajmniej kilka. Wystarczy zajrzeć do przewodnika i wykroić coś dla siebie przy pomocy dobrej mapy off-line. My kolejnego dnia postanowiliśmy przemierzyć 7-kilometrową drogę do wioski Lao Chai. P.S. Nie mylić z prawie 100 000 miasteczkiem Lao Cai, które jest tutejszą stolicą prowincji!!!
W drodze do Lao Chai wciąż towarzyszyły nam takie pejzaże
Tego dnia mieliśmy kolejną okazję, by nacieszyć oczy widokiem ryżowych pól. Fantastyczne krajobrazy rekompensowały nam trochę niezbyt przyjazną pogodę. Przez cały dzień było mgliście i co jakiś czas dopadał nas krótki deszcz. Dla miejscowych taka pogoda jest tu jednak codziennością, więc co jakiś czas widzieliśmy pracujących w polu ludzi, którzy niewiele sobie robili z przelotnych pryszniców.
Nie wszystkim te widoki kojarzą się jedynie z sielanką
Na szczęście, kiedy zerwał się najsilniejszy deszcz, mogliśmy się ukryć w przydrożnym sklepiku z napojami. Tam też, przy puszcze coli , zawarliśmy znajomość z dwoma tutejszymi dziewczynami…a może powinnam napisać paniami? Bo przecież były to nasze rówieśniczki. Jedna z nich niosła na plecach kilkumiesięczne niemowlę, które spało spokojnie przez całą drogę. Druga, ta bardziej rozmowna, (na zdjęciu z dużymi kolczykami) wypytała nas o wszystko, o na co tylko pozwalała jej znajomość angielskiego. My też dowiedzieliśmy się gdzie mieszka, jak liczną ma rodzinę, kiedy jest tu najładniejsza pogoda i co warto zobaczyć. Po tej dyskusji nie było już rady – musieliśmy wędrować razem do Lao Chai.
Z nowymi koleżankami
Dziewczyny wyraźnie dostosowywały tempo do nas. Nawet miło się wędrowało razem, ale od razu „włączyła nam się lampka”, że zaraz ktoś będzie chciał coś nam wcisnąć. I rzeczywiście, tuż przed samym Lao Chai nasze współtowarzyszki wyjęły z koszyków kolorowe torebeczki, oferując nam „best price for Sapa souvenirs”. Zawsze w takich sytuacjach czuję się mega niezręcznie… Jak się wykręcić, by nie wyjść na gbura, po tym jak ktoś okazał tyle serdeczności? Nawet jeśli ta serdeczność nie była bezinteresowna. Ostatecznie wymigaliśmy się tylko połowicznie. Dostrzegłam w koszyku coś co przypominało śliwki, więc powiedziałam, że pamiątek nie potrzebujemy, ale trochę owoców z chęcią od nich odkupimy. Dzięki temu dziewczyny zrozumiały, że słabi z nas klienci, a my dostaliśmy woreczek owoców w całkiem przystępnej cenie.
Lao Chai w strugach deszczu
W drodze do Lao Chai
Wioska Lao Chai wyglądała już znacznie mniej cukierkowo niż Cat Cat. Owszem, nadal było bardzo ładnie, ale już bez sztucznych upiększeń. Całość krajobrazu tworzyły skromne prostokątne domy, rozrzucone wśród malowniczych tarasów ryżowych. I tylko w samym centrum można było znaleźć kilka garkuchni i sklepów z pamiątkami. Przez wioskę biegła też kręta, betonowa ścieżka, pozwalająca lepiej przyjrzeć się uprawie ryżu. To udogodnienie było oczywiście przygotowane z myślą o docierających tu turystach. Również tego dnia ścieżką wędrowała grupa zachodnich turystów z przewodnikiem. Podążyliśmy za nimi, przysłuchując się wyjaśnieniom przewodnika i strzelając z aparatów do pasących się nieopodal bawołów.
Lao Chai – betonowa ścieżka wśród ryżowych pól
W drodze do Lao Chai.Jednak nasze zainteresowania agrarne przegrały wkrótce z padającym coraz mocniej deszczem. Zanim rozpadało się na dobre schroniliśmy się w jednej z tutejszych restauracji. Deszcz nie przeszkadzał nam dopóki czekaliśmy na miski z parującą wietnamską zupą pho! Pogoda zmartwiła nas dopiero, gdy w miskach pojawiało się dno, a na zewnątrz wcale nie przestawało padać. Wręcz przeciwnie – ulewa rozpętała się na dobre. Po kolejnych 30 minutach byliśmy ostatnimi gośćmi w restauracji, a na zewnątrz lało już strumieniami. Tymczasem od miasta dzieliło nas kolejnych 7 kilometrów! Nie było rady, wiedzieliśmy, że zmokniemy cna i przez ponad godzinę będziemy zmuszeni maszerować w deszczu. Jedyną pociechą był fakt, że droga powrotna biegła już cały czas asfaltem.
Viva la France!
Wodospad po drodze do Lao Chai
W końcu zebraliśmy się na odwagę. Zasunęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę do Sa Pa. Deszcz przestał już lać tak intensywnie, ale dalej nie dawał za wygraną. Maszerowaliśmy w milczeniu z nadzieją, że może złapiemy po drodze jakąś taksówkę. Jednak zbliżała się 18:00 i ulice były już całkiem wyludnione. I wtedy zdarzył się cud! Z za zakrętu wyłonił się biały osobowy bus. Marek zamachał kilka razy i samochód przystanął.
– Podrzucicie nas do Sapa? – zapytaliśmy z niedowierzaniem po angielsku.
– Wsiadajcie, tylko ściągnijcie wcześniej te mokre kurtki – odpowiedział 30-latek z francuskim akcentem.
Jak się okazało był to francuski fotograf, który otrzymał grant od francuskiego ministerstwa kultury, by sfotografować życie tutejszych mniejszości etnicznych. Dowiedzieliśmy się tego od pary hmongskich dziewczyn, które były jego przewodniczkami i z zadziwiającą płynnością posługiwały się angielskim.
Bawole słodziaki 🙂
Francuz nie zwracał na nas specjalnej uwagi, bo sam był zbyt zajęty ustalaniem planu kolejnego dnia ze swoim kierowcą. A szkoda, bo mieliśmy wielką ochotę wypytać go o szczegóły projektu. Ale przecież „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Wystarczy, że dzięki niemu 20 minut później piliśmy grzane wino w centrum Sa Pa!