Wolontariat w Laosie – 3 tygodnie na eko-farmie NamKham
Wolontariat w Laosie, podobnie jak w całych Indochinach, staje się coraz popularniejszą formą podróżowania. Pozwala poznać lepiej lokalną społeczność, zdobyć nowe umiejętności i obniżyć koszty wyprawy. Jeśli przy tym uda się trafić na interesujący projekt i fajnych ludzi – to może to być jedno z ciekawszych doświadczeń w życiu. Tak było w przypadku naszego udziału w NamKham Project.
Da i Tadam, nasze laotańskie koleżanki, sadzą dynie 🙂
Wolontariat w Laosie zaplanowaliśmy jeszcze przed wyjazdem z Polski. Wiedzieliśmy, że po 6 tygodniach podróży możemy być zmęczeni ciągłym przemieszczaniem się i codziennym zwiedzaniem. W zasadzie zależało nam tylko na tym, by trafić do miejsca, gdzie w zamian za naszą pomoc, będziemy mogli przez chwilę poczuć się „jak w domu”. Wykreować jakąś codzienność, trochę odpocząć, poznać kogoś i doświadczyć lokalnego życia. Udało się lepiej niż się spodziewaliśmy, ale zacznijmy od początku…
Dlaczego NamKham Project?
Kto chciał, mógł się też nauczyć wyplatać kosze od tej pani
Znalezienie ciekawiej inicjatywy okazało się łatwiejsze niż się spodziewaliśmy. W tym celu skorzystaliśmy z międzynarodowej internetowej bazy Work Away. Spośród wolontariatów w Laosie, które spełniały nasze oczekiwania (znajdowały się na naszej trasie, były darmowe, zapowiadały się ciekawe… etc.) wyświetliło się kilkanaście projektów. Takich, które potrzebowały wolontariuszy w pasującym nam terminie było już tylko kilka. Wśród nich NamKham Project, który wydał się nam najbardziej godny zaufania. Miał swoja stronę internetową i kilkanaście pozytywnych opinii od byłych wolontariuszy. W zamian za 5 godzin pracy (przez 6 dni w tygodniu) na rzecz ekologicznego gospodarstwa i lokalnej społeczności „gospodarze” zapewniali zakwaterowanie i pełne wyżywienie. Atutem projektu była też jego lokalizacja. Farma NamKhan mieściła się na malowniczym półwyspie, zaledwie 5 kilometrów od postkolonialnego Louangphrabang – najładniejszego i najczęściej odwiedzanego miasta w całym Laosie.
W takim suchym klimacie trudno o dobrą glebę – Marek rozkłada kompost wokół pomidorów
Postanowiliśmy wysłać nasze zgłoszenie mimo, że w dziedzinie rolnictwa i ogrodnictwa, mamy raczej znikome doświadczenie. Jednak praca na świeżym powietrzu i współtworzenie ekologicznej farmy razem z Laotańczykami wydało nam się ciekawą perspektywą. Dlatego z miłym zaskoczeniem przyjęliśmy wiadomość, że jesteśmy oczekiwani w NamKham w wybranym przez nas terminie.
Pierwsze wrażenie
Gdy po 2-dniowym rejsie łódką z granicy tajsko-laotańskiej dopłynęliśmy w końcu do Louangphrabang, byliśmy naprawdę szczęśliwi, że przez najbliższe 3 tygodnie będziemy budzić się i zasypiać w jednym miejscu. Należało jeszcze tylko dotrzeć na farmę. Z centrum miasta można było dojechać tam tuk-tukiem za 70 000 kipów (ok. 9 $) lub wybrać się na 5-kilometrowy wieczorny spacer. Mimo ciężkich plecaków – trochę z oszczędności, a trochę z ciekawości – wybraliśmy tę drugą opcję.
Punky – największy zadziora z naszej psiej ferajny
Ostatnie 2 kilometry szliśmy kamienistą, gruntową drogą pod rozgwieżdżonym niebem. Choć nie było jeszcze dziewiątej, to wioska Ban Donkeo wydawała się już zasypiać. Zaraz za wioską wyrosła przed nami elegancka, żeliwna brama z tabliczką: Nam Kham Project. Furtka była otwarta, ale gdy tylko przekroczyliśmy ogrodzenie, na nasze powitanie wybiegły trzy rozszczekane kundle. Uciszył je jednak jakiś starszy Laotańczyk, który – jak się później dowiedzieliśmy – pełnił w Nam Kham rolę dozorcy. Mężczyzna odgonił psy i wskazał nam ścieżkę, którą mieliśmy się kierować.
Patric tłumaczy wolontariuszom „co i po co tu rośnie”
Dopiero po kolejnych 200 metrach usłyszeliśmy rozmowy i zobaczyliśmy młodych ludzi siedzących przy stole w oświetlonej altanie. Była to tutejsza jadalnia, w której sami później spędzaliśmy długie wieczory, grając w jengę i popijając Beerlao. Zaraz też wybiegła nam na spotkanie kolejna psia kompania. Tym razem było ich dziewięć. 5 dorosłych kundli do kolana i 4 zawadiackie maluchy. W sumie zrobił się niezły psi jazgot. Wtedy brzmiał on jeszcze trochę groźnie, ale przy następnych spotkaniach była to już prawdziwa owacja psiej radości.
Codzienny widok na naszym ganku. Tym razem w kolejności od góry: Negrita, Negrito, Nam i Kham
– Ten zadziorny to Punky, obok niego Tilak. Ta czarna suka to Madame, a za nią kudłata Abituela i staruszek Gandalf. Łaciate maluchy to Nam i Kham, a te ciemne to Negrita i Negrito – wytłumaczyłam nam na powitanie Estell, Katalonka, która przedstawiła się jako tutejsza managerka. Jej zadaniem była między innym opieka nad wolontariuszami, ale z równym oddaniem poświęcała się dbaniu o dobrobyt całej tutejszej czworonożnej ferajny. Bo na farmie były jeszcze dwa rude koty, a niebieskooki maleńki Moon miał się tu niebawem pojawić. – Mieszkacie w czwórkę w tym drewnianym domku, razem z dwoma Włoszkami. Na farmie mamy zwykle 8 wolontariuszy i kilku stałych laotańskich pracowników, którzy mieszkają w domku obok. Większość osób już śpi, bo jutro zaczynamy o 7:00, więc też możecie się już rozgościć i odpoczywać – oznajmiła nam Estell.
Ekowioska pod Louangphrabang
Farma Nam Kham o poranku
Pierwszego wieczoru byliśmy zbyt zmęczeni, by dopytywać się o więcej szczegółów, dlatego historię i misję Nam Khan Project poznaliśmy dopiero nazajutrz. Krótko mówiąc Nam Khan to wielkoformatowy projekt agroturystyczny, który wystartował nieco ponad rok temu, ale już teraz ma duże szanse na sukces. Sama ekologiczna farma, której plony mają docelowo zaopatrywać wszystkie eleganckie restauracje w Louangphrabang, to tylko jedna z jego części. Na pozostałym obszarze ma powstać nadrzeczna plaża oraz centrum wellness, jogi i medytacji. W przyszłości będzie tu można się zatrzymać w eleganckich bungalowach w cenie od 25-100 $ za nocleg. Na razie jednak Nam Khan gości tylko wolontariuszy i powoli otwiera się na organizację płatnych kursów dla studentów architektury krajobrazu. Właścicielami projektu jest francusko-niemiecka para, która wybudowała swoją rezydencję, niedaleko całego przedsięwzięcia, nad uroczym brzegiem rzeki Nam Kham.
Ban Dit, Kham Phu i Kham Phut przy pracy
Jednym zdaniem jest to jeden z licznych komercyjnych projektów, prowadzonych w okolicy Louangphrabang przez bogatych ludzi z Zachodu. Można narzekać, że większość ciekawych inicjatyw w Laosie należy właśnie do cudzoziemców. Jednak duża część z nich, podobnie jak Nam Kham Project, buduje swój sukces w oparciu o silne zaangażowanie społeczności lokalnej. Dzięki temu wielu Laotańczyków otrzymuje godziwą płacę, zdobywa nowe umiejętności oraz przyswaja europejskie standardy pracy.
Gra w bulle (tzw. pétanque), spadek po kolonialnych rządach Francuzów i jedna z najpopularniejszych rozrywek w Laosie
Zresztą w komunistycznym państwie niewiele osób stać na własną działalność, a jeśli już rzeczywiście ktoś posiada większy kapitał, to woli ulokować go w sąsiedniej Tajlandii lub zupełnie opuścić Azję. Trudno też nie kibicować europejskiej ekspansji ekonomicznej w Laosie, gdy porówna się ją z się agresywnymi inwestycjami chińskimi. Te, w przeciwieństwie do europejskich biznesów, rzadko tworzone są oparciu o ekologię, edukację czy zrównoważony rozwój. Widać to było nawet na półwyspie Nam Kham, gdzie zaledwie kilkaset metrów przed wioską Ban Donkeo, w zastraszającym tempie, powstawały kilkupiętrowe hotelowe gmaszyska budowane przez chiński koncern.
Codzienne życie na farmie
Pierwsze stolarskie szlify
Do życia w Nam Kham przyzwyczailiśmy się szybciej, niż się spodziewaliśmy. Pobudka o 7:00, szybka kawa i praca na farmie do śniadania. Zwykle o poranku zabieraliśmy się za podlewane, plewienie lub zbieranie bambusowych liści na kompost.
Marek w wolnym czasie tresował też nasze psiaki
Od 10:00 do 12:30 trwał kolejny cykl roboczy. Wtedy otrzymywaliśmy już bardziej wyspecjalizowane zadania. Ja w tym czasie najczęściej zajmowałam się sadzonkami lub selekcją pomidorów – na te ładne (dla nas) i najładniejsze (do restauracji). Natomiast Marek zdobywał kolejne umiejętności w tamtejszej stolarni, próbując stworzyć kolejny kredens dla wolontariuszy. Kredensu, co prawda nie zdążył ukończyć, ale pozostawił domek dla pszczół murarek, według projektu swojego taty.
Budka dla pszczółek samotnic
Patric, pracujący w Nam Kham eko-wizjoner, zapowiedział, że jeśli te pożyteczne pszczółki rzeczywiście upodobają sobie tego typu mieszkanie i przyczynią się zapylania farmy, to w przyszłym sezonie powstanie takich domków w Nam Kham już znacznie więcej.
Czas pracy kończył się lunchem o 12:30, więc całe długie popołudnia pozostawały do naszej dyspozycji. To znaczy prawie całe, bo ja zgłosiłam się jeszcze do prowadzenia, co drugi dzień, zajęć z języka angielskiego dla naszej laotańskiej załogi oraz lekcji angielskiego dla dzieciaków w szkole.
Lekcja angielskiego – część oficjalna
Trudno nauczyć kogoś czegokolwiek w ciągu kilku zajęć, ale nawet przy tak często zmieniających się nauczycielach nasza laotańska ekipa radziła sobie z angielskim już wcale nieźle. Dzieciaki natomiast miały po prostu frajdę ze spotkania z „białą nauczycielką”, która na tysiące sposobów starała się utrzymać ich uwagę o makabrycznej godzinie – czwartej po południu! Wkrótce przekonałam się, że jedynym sposobem jest uczenie ich angielskich piosenek i upodobnienie zajęć językowych do ćwiczeń z gimnastyki. Dlatego każda taka lekcja przypominała maraton, ale za to miło było potem spacerować przez wioskę i słyszeć z każdej strony:
– Sabiadee Kinga!
Piękne, sielskie wieczory
Powiedzmy sobie szczerze: praca na farmie nie była ciężka. Ale i tak najpiękniejsze były te długie spokojne popołudnia i wieczory. Wystarczyło ich, by nauczyć się grać w bulle, zostać mistrzem jengi, wrócić do odłożonych na później książek i kilka razy wykąpać się w rwącym strumieniu rzeki Nam Kham. Najczęściej jednak pożytkowaliśmy je na nic nie robieniu w hamaku. Choć i tam mieliśmy ręce pełne roboty, bo zawsze jakiś czworonożny przyjaciel na kolanach liczył na dodatkowe pieszczoty.
Droga na naszą nadrzeczną plażę
Co drugi dzień wybieraliśmy się też z Markiem na spacer do miasta, by zwiedzać kolejne części zabytkowego Louangphrabang. Chociaż im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej szkoda było tych chwil na ganku, wśród psiej ferajny i dźwięku cykad.
Wyjątkami od codziennych wieczornych rytuałów były sobotnie noce, kiedy całą ekipą wolontariuszy wybieraliśmy się do miasta na weekendowe Beerlao. W tygodniu natomiast takie spotkania przy piwie zdarzały się w naszej podwórkowej jadalni lub w wiosce Ban Donkeo, jeśli któryś z Laotańczyków zaprosił nas akurat do siebie.
Nasza wolontariacka ekipa w sobotni wieczór
Szybko ułożyliśmy sobie tę naszą laotańską codzienność, dlatego nie mogłam uwierzyć, jak prędko minęły te 3 tygodnie na farmie. I kiedy w ostatnią noc siedziałam na ganku razem z czterema psimi maluchami, to trudno było mi wyobrazić sobie, że nazajutrz będziemy już kilkaset kilometrów dalej.
***
Ten tekst dedykujemy wszystkim poznanym na farmie Nam Kham wolontariuszom i pracownikom, a w szczególności Estell, Somdy’iemu i Patricowi!