Rajski rejs po Zatoce Ha Long
Ponad 1900 skalistych wysp i wysepek rozrzuconych wśród szmaragdowych wód Zatoki Tonkińskiej składa się na najbardziej rozpoznawalny pejzaż Wietnamu. Międzynarodowa popularność zatoki zwiększyła się jeszcze, kiedy w 1994 roku Ha Long trafiło na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO. Przyjeżdża tu prawie każdy, kto między sierpniem, a majem odwiedza północny Wietnam. My też nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności zobaczenia tego cudu natury.
Zazwyczaj wolimy wszystko zwiedzać na własną rękę i unikamy wycieczek zorganizowanych. Dla Zatoki Ha Long zrobiliśmy jednak wyjątek i zdecydowaliśmy się na całodniowy rejs statkiem. Jednak zamiast wyruszać z pełnego turystów Ha Long City, zatrzymaliśmy się na znacznie mniej obleganej wyspie Cat Ba.
Nadmorski kurort na obrzeżach rezerwatu
Takim promem dotarliśmy o poranku na wyspę Cat Ba
Powód, dla którego Cat Ba jest o wiele spokojniejszym miejscem niż Ha Long City jest bardzo prosty – znacznie trudniej jest się tu dostać. Na dworcu autobusowym przed samym Ha Long City czeka nas najpierw targowanie się z taksówkarzem o rozsądną cenę za kurs do portu Dao Tuan Chau (ok. 100 000 dongów). Potem prawie godzinny rejs promem (40 000 dongów). A na koniec 30 minutowy przejazd zielonym autobusem na drugi koniec wyspy (25 000 dongów). Trzeba się też przygotować, że miejscowi taryfiarze będą przekonywać, że nic takiego jak transport publiczny na Cat Ba nie istnieje. Na szczęście tuż porcie znajduje się budka z biletami i rozkładem jazdy, dzięki czemu szybko można zweryfikować tę pogłoskę.
Hotel przy przy promenadzie. Już za nim rozciąga się Park Narodowy Cat Ba
Trochę to wszystko skomplikowane, ale warte zachodu. Południowa część Cat Ba skrywa bowiem uroczą nadmorską miejscowość, której oferta nie tylko nie jest gorsza niż w Ha Long City, ale też znacznie bardziej atrakcyjna cenowo. Co więcej, zdecydowana większość wyspy należy do parku narodowego, który swobodnie można eksplorować na własną rękę.
Pływanie przy księżycu
Wietnamczycy uwielbiają otwierać lokale na dachach budynków. Dzięki temu mieliśmy taki ładny widok na port w Cat Ba w trakcie naszej porannej kawy
Pierwszy dzień spędzony na wyspie był dla nas zasłużonym dniem odpoczynku. Mieliśmy na swoim koncie już kilka trekkingów w Wietnamie, więc tym razem postanowiliśmy czerpać pełnymi garściami z nadmorskiego relaksu. Kawa przy porcie, owoce morza i spacery wzdłuż promenady. Dzień upływał nam tak leniwie, że kiedy wreszcie dotarliśmy na plaże zaczynało się już powoli ściemniać. W dodatku okazało się, że tutejsze plaże (jest ich w sumie trzy i wszystkie są dosyć blisko siebie) „działają” tylko do 18:00. Dlatego z pierwszej zostaliśmy grzecznie wyproszeni. Na szczęście na kolejnej plaży nie było już nikogo, więc mogliśmy pływać do woli. Było tak ładnie, że przesiedzielibyśmy tam do późnej nocy, gdyby nie świadomość, że nazajutrz rano ruszamy w rejs po Zatoce Ha Long.
Ha Long – tam gdzie smok zszedł do wody
Kolejnego dnia, chwilę po 8:00 siedzieliśmy już na tarasie naszego rejsowego statku. Razem z nami na wycieczkę wyruszyło prawie 20 osób. Jak się okazało cały dzień na statku wystarczył, by z każdym choć przez chwilę porozmawiać.
Po prawej pani z rozpuszczonymi włosami, po lewej goryl. Przynajmniej tak widział te klify nasz wietnamski przewodnik
Wszyscy z takim samym zachwytem wypatrywali kolejnych wyłaniających się na horyzoncie klifów. Nasz wietnamski przewodnik nakłaniał nas do zgadywania, co przypominają kolejne formacje skalne. Jednak żadne z podawanych przypuszczeń nie trafiało w sedno. Wietnamska wyobraźnia zawsze okazywała się bardziej bogata.
A tu mamy świecę. Ponoć za kilka lat woda zupełnie przetnie tę skałę i cały klif zanurzy się w wodzie
Podobnie fantazyjna jest zresztą sama legenda, dotycząca powstania skalnych wysp. Według niej setki lat temu, na początku kształtowania się państwowości wietnamskiej, Nefrytowy Cesarz (najwyższy bóg mitologii taoistycznej) zesłał do zatoki Matkę Smoków wraz ze swoimi dziećmi. Smoki miały pomóc Wietnamczykom rozprawić się z najeźdźcami, napadającymi na kraj od strony morza. Tak też się stało. Smoki stanęły do walki wypuszczając z paszcz ogniste płomienie i kule w postaci olbrzymich szmaragdów. Dzięki nim Wietnamczycy pokonali wszystkich wrogów, a z porozrzucanych do wody szmaragdów powstały skalne wyspy. Na pamiątkę tego wydarzenia zatoka otrzymała nazwę Ha Long Bay, czyli zatoka smoka schodzącego do wody.
Wioski na wodzie
Tradycyjny dom rybaka z Zatoki Ha Long
Legenda brzmiała nieprawdopodobnie, ale jeszcze bardziej niewiarygodne wydawało nam się prawdziwe życie tutejszych rybaków. Mieliśmy okazję podpatrzeć je podczas krótkiej wizyty w rybackiej wiosce. W zasadzie trudno tu mówić o wiosce. Tutejsi rybacy żyją w niewielkich domkach, utrzymujących się na drewnianych konstrukcjach dryfujących po wodzie. Prócz domów ich jedyną przestrzenią do spacerowania jest tych kilka desek, które oddzielają od siebie poszczególne baseny.
Nasza wycieczka podziwia egzotyczne rybne okazy w przydomowych basenach
Pływają w nich ryby, których nie warto sprzedawać od razu po złowieniu. Lepiej poczekać kilka miesięcy lub lat, by potem spieniężyć swoją zdobycz po znacznie wyższej cenie. Szczególnie ważną rybą jest tu grouper fish (łacińska nazwa to itajara goliat). To olbrzymie, wielkouste rybsko jest traktowane jak domowa maskotka. Tej ryby się nie zjada, lecz hoduje na szczęście. Taka lucky fish może przeżyć 80 lat i ważyć nawet 100 kilogramów. Ponoć ten, kto ma największego groupera zostaje szefem rybackiej osady.
Zatoka Ha Long – rybacy przy pracy
Prócz ryb każde domostwo miało na stanie sporego psa. Przy tak małej powierzchni do spacerów wydawało się to naprawdę zadziwiające. Ale nasz przewodnik wytłumaczył nam, że psy są tu niezbędne, by odstraszać ptaki od zbiorników z mniejszymi rybami.
Kajakami przez jaskinie
Po opuszczeniu wioski ruszyliśmy dalej w głąb zatoki, by z dala od siedzib rybackich zakosztować przyjemności pływania. Zejście do wody wymagało oczywiście zdecydowanego wyskoczenia za burtę. Najodważniejszym (w tym Markowi) służyła do tego platforma na tarasie statku, znajdująca się prawie 5 metrów nad taflą wody. Dla mnie już skok z pokładu był dostatecznie ekscytujący.
Wiosłujemy!
Jeszcze więcej emocji czekało nas po obiedzie. Wtedy nadeszła pora na wycieczkę kajakami. W dwuosobowych składach przepływaliśmy przez lazurowe laguny i wapienne jaskinie. W jednej z wydrążonych pieczar, słusznie nazwanej Bat Cave, mijaliśmy nad głowami olbrzymią kolonię nietoperzy. W kolejnej, do której dostawało się znacznie więcej słońca, widać było całe ściany pokryte wrosłymi w nie muszlami ostryg. Nasz przewodnik krzyczał wówczas do całego kajakowego peletony: – Niczego nie dotykajcie! Uważajcie, żeby się nie skaleczyć!
A za chwilę będziemy cisnąć przez tę niewielką pieczarę po lewej!
Oczywiście obyło się bez żadnych ofiar. I jedynym nieprzyjemnym akcentem wycieczki było nasze z Markiem spieranie się czyja technika wiosłowania jest lepsza. No, cóż spory w podróży zdarzają się nawet najlepszym. W każdym razie dobrze, że nie podróżowaliśmy przez Azję na rowerowym tandemie.
Na kolacji u Buddy
Ostatnią atrakcją tego dnia było nurkowanie z rurkami. Jednak w tym przypadku słowo snorkeling wydaje się zdecydowanie przesadzone. Co prawda dostaliśmy do ręki maski i rurki, ale nie bardzo było co oglądać. Po kilku minutach z głowa pod wodą woleliśmy zbierać muszelki na plaży, czekając do aż przewodnik wezwie nas na pokład. Pewnie ktoś stwierdził, że dodanie do oferty słowa „snorkeling” znacznie zawyży atrakcyjność całego rejsu.
Przy tej niewielkiej plaży po raz pierwszy w życiu próbowaliśmy snorkelingu. Co prawda bez wielkich sukcesów odkrywczych…
Tak czy inaczej zdecydowanie warto było zafundować sobie taką jednodniową przyjemność. Tym bardziej, że cena wycieczki nie była wygórowana (21 $ od osoby), a atrakcji w ciągu dnia było aż nadto. Najwspanialsze były jednak rozciągające się przed nami widoki i to wspaniałe uczucie kołysania, wprawiające w relaksujący błogostan.
Nasz wycieczkowy dream team. Marek niestety za spustem aparatu
W ciągu tych 9 godzin dryfowania zdążyliśmy też poznać kilka ciekawych osób. W efekcie, gdy dobiliśmy do brzegu Cat Ba, mieliśmy zebraną sporą grupkę, z którą wybieraliśmy się na wspólną kolację. Ku mojej radości, dzięki dziewczynom z Indii przeważyła opcja wegetariańskiego posiłku. I już po chwili wcinaliśmy wyśmienite wegeburgery w klimatycznej knajpce Budda Belly. Nasze hindusko-holendersko-polsko-węgierskie biesiadowanie było najlepszym dopełnieniem całego dnia. I doskonałym dowodem na to, że zorganizowane wycieczki mają jeden niezaprzeczalny plus – są dobrą okazją na poznanie ciekawych ludzi z różnych zakątków świata.
Cześć
W grudniu wybieramy się do Wietnamu i też chcielibyśmy się wybrać na taką jednodniowa wycieczkę z Cat Ba. Można wiedzieć, gdzie rezerwowaliscie rejs?
Hej,
Jestem w drodze do Wietnamu. Moglibyście dać mi jakaś radę gdzie rezerwować wycieczkę na Cat ba ?
Dzięki,
Pozdrawiam